niedziela, 31 stycznia 2016

35. Mistrz pojedynków



"Aby być wiel­kim mis­trzem, mu­sisz uwie­rzyć, że jes­teś naj­lep­szy. Jeżeli nie jes­teś, uda­waj, że jesteś."

Muhhamad Ali
 
Rozdział 35
Mistrz pojedynków

            Len trzymał w dłoni rozłożony Miecz Błyskawicy. Ubrany był w bordowy bezrękawnik i szerokie, czarne spodnie. Na przeciw niego stał wysoki blondyn. Miał średniej długości włosy. Mógł mieć nie więcej niż 25 lat. Ubrany w czarne spodnie, koszulkę, bluzę i pelerynę. Na dłoniach nosił rękawiczki w tym samym kolorze. Trzymał w nich dwa krótkie sztylety. Uśmiechał się lekceważąco. Zdawał się drwić z Tao. Tuż za nim znajdowała się Natasza. Spała ubrana w białą sukienkę. A może była nieprzytomna?

- Przepuść mnie - warknął Len, wskazując mieczem na mężczyznę pomiędzy nim, a Natką.
            Blondyn zaśmiał się okrutnie.
- Sam się o to prosiłeś! - ryknął Tao i ruszył na przybysza.

            Wyskoczył z całych sił w górę i wykonał potężne cięcie. Przeciwnik zablokował atak, złączając nad głową dwa sztylety. Nim Len opadł na ziemię, otrzymał kopa prosto w klatę. Na moment zabrało mu dech w piersiach. Przeciwnik rzucił wtedy w niego jednym ze sztyletów. Ostrze rozryło mu lewe przedramię. Chłopak zawył cicho z bólu.

- Pożałujesz tego! - ryknął i ruszył kolejny raz do ataku.

            Ciał z całych sił w lewe ramię mężczyzny. Ten niedbale osunął się na bok. Tao ciągnięty siłą ataku padł na ziemię. Otrzymał kolejnego kopa w klatkę piersiową. Zakasłał, lecz nie stracił tchu. Kolejny kopniak trafił go w krwawiące ramię. Rozrywający ból eksplodował w jego ręce.

- Czego ty chcesz? - sapnął do blondyna.

            Tamten nie odpowiedział. Po raz kolejny uśmiechnął się szyderczo. Nie odpowiedział. Co wzbudziło jeszcze większy gniew w Tao. "Gniew nie powinien doradzać ci podczas walki" - rozległ się głos gdzieś w jego głowie. "Nie prawda, zabij go!" - krzyczał inny.

- Nie - powiedział Len.
- Z czym się nie zgadzasz? - spytał blondyn, odzywając się po raz pierwszy.

            Len nie odpowiedział wstał na równe nogi i zaatakował po raz kolejny. Tym razem przeciwnik nie zdołał odskoczyć - musiał zasłonić się sztyletem. Tao uderzył po raz drugi i trzeci. Oba ciosy zostały sparowane. W odpowiedzi otrzymał lewego prostego prosto w nos. Buchnęła krew.

- Walcz ze mną sztyletem! - oburzył się Tao.
- Len! - rozległ się gdzieś w oddali głos Nataszy.

            Spojrzał w stronę, gdzie leżało jej ciało, lecz nic nie wskazywało na to żeby była w stanie krzyknąć jego imię. Nim pomyślał dalej co się dzieje, otrzymał kolejny cios pięścią prosto w łuk brwiowy. Ponownie polała się krew. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Odniósł swego rodzaju sukces.

- LEN! - kolejny raz głos Nataszy pobudził go do działania.

            Spojrzał znów w miejsce, gdzie leżała, ale to nie mogła być ona.

- Leeeeeeeeeeeeeen!

            Coś potrząsało jego ciałem. Usiadł w końcu zlany zimnym potem. Obok niego kucała ubrana w koszulę nocną Natasza. Znajdował się w karczmie, gdzie zrobił postój podczas wędrówki na północ. Oddychał ciężko.

- Co się stało? - spytał ukochanej.
- Spałeś - zaczęła opowieść brunetka - gadałeś coś przez sen, ale nie mogłam zrozumieć co - jej głos drgał, był przerażona - w końcu zawyłeś jakby z bólu. Miotałeś się cały i wyglądało to jakbyś walczył...

            Len poczuł jak policzki mu purpurowieją. Zrobiło mu się głupio. To był tylko idiotyczny sen! Poczuł się jeszcze głupiej, kiedy zauważył, że dłonie jego partnerki się trzęsą.

- Wybacz - rzucił krótko i niedosłyszalnie dla nikogo poza nią.
- Nie mam czego - powiedziała uśmiechając się uroczo.

            Len zbył tę uwagę.

- Ile do świtu?
- Już świta- odparła niezrażona kobieta.
- Świetnie - powiedział odzyskując wigor - ubieraj się. Wyruszamy za chwilę.

            Ledwo to powiedział, ubrał na nagą klatkę piersiową bezrękawnik i ciemny kożuch. Przyłapał się na tym jak mimowolnie sprawdza czy nie ma żadnej rany na lewym przedramieniu. Skarcił się w myślach za takie zachowanie i ruszył budzić obóz.

            Wyruszyli niebawem. Śnieg topniał już od kilku dni. Jechali z okolic Westdamu przez pola i łąki. Wreszcie dojechali do początku rzeki Jesionki. Wzdłuż niej mieli dojechać prawie do Twierdzy Jesiennej i Norfdamu.

            Generał van Petescu obawiał się odrobinę przed wysłaniem Lena akurat na ten teren, gdzie mieszkała cała najbliższa rodzina żony Denisa van Nicolescu, czyli mężczyzny, który nie pragnął bardziej niczego od odebrania życia młodego Tao. W końcu, jednak doszedł do wniosku, że potrzebuje na tym obszarze dobrego, sprawdzonego w boju oddziału. Dodatkowo, kiedy dowodzić nim mógł legendarny już kapitan Tao, sprawa wydawała się przesądzona.

            Do tej pory podróż upływała im o wiele lepiej niż zimowa męczarnia w czasie docierania do generała van Petescu. Główną zasługą w tym była coraz mniejsza liczba zalegającego tu i ówdzie śniegu.

- Len - zagadnęła go Natasza nadjeżdżając gdzieś z tyłu.
- Tak?
- Co ci się śniło?

            Spojrzał na nią podejrzliwie. Jej mina wyrażała troskę. Oczy szkliły się, chociaż jej wzrok zdradzał zdeterminowanie. Len westchnął zniechęcony.

- Pojedynek.
- Z kim walczyłeś? - spytała zaciekawiona.
- Nie mam pojęcia.
- Ale wygrałeś - bardziej stwierdziła niż spytała brunetka.

            Nie odpowiedział.

- Nigdy nie widziałam żeby ktokolwiek mógł się z tobą równać w walce - dodała z uznaniem kobieta.

            Len wiedział, że to prawda. Sam już nie pamiętał kiedy mógłby przegrać z kimkolwiek pojedynek. Ostatnim razem zdarzyło mu się to w starciu z czarnoksiężnikiem Crouchem. To się nie liczyło do walki wręcz.

- I nie zobaczysz - zapewnił wreszcie ukochaną.

            Następnie zawrócił konia. Wpadł na pewien pomysł, który wymagał natychmiastowej realizacji. Potrzebny mu był do tego porucznik Linescu.

- Linescu - warknął do niego z daleka.
- Tak jest kapitanie - odpowiedział z pokorą stary żołnierz.
- Mam dla ciebie misję specjalną. - rzekł z powagą, po czym dał mu znać by oficer pojechał za nim.

            Upewniwszy się, że są już poza zasięgiem słuchu pozostałych członków chorągwi, wyjawił porucznikowi na czym polegać ma wyjątkowo delikatna misja. Miał nadzieję, że Linescu załatwi co mu zostało zlecone już w pierwszym miasteczku, do którego dotrą.

            Niestety przez trzy kolejne dni nie udało się. Odwiedzili kilkanaście wiosek na szlaku między największym miastem na zachodzie, a największym na północy oraz kilka miasteczek. W żadnym nie było tego - albo raczej kogo - potrzebował Len.

            Czwartego dnia Tao obudził się z dziwnym uczuciem. Czuł się jakby ktoś go obserwował. Po kilku godzinach podróży był już nawet pewien, że ktoś go obserwuje. Także kolejne dni podróży upłynęły mu z nasilającym się uczuciem niechcianego towarzystwa. W złotookim narastała frustracja.

- Len co ci jest? - pytała go z troską Natka.
- Nic - odburkiwał jej zwykle.

            Wreszcie będąc już kilkadziesiąt kilometrów od celu człowiek śledzący go przez cały czas ukazał się. Jechali właśnie przez las, kiedy na małej polanie na wschodzie pojawił się mężczyzna ubrany na czarno. Głowę wraz z twarzą skrywał pod kapturem, ale Len mógłby przysiąc, iż widział go już kiedyś, gdzieś.

- Widziałeś? - spytał jadącego obok niego żołnierza.
- Nie panie - odpowiedział tamten.

            Tao zaklął szpetnie, dał znak kolumnie żołnierzy by jechali dalej ścieżką, kiedy on sam w towarzystwie dwojga żołnierzy ruszył na polanę. Kiedy dopadł do miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu znajdował się tajemniczy mężczyzna, nie było ani śladu jego istnienia.

- Wracamy - oznajmił swoim ludziom i ruszył galopem.

            Błyskawicznie dogonili resztę wojsk. Len ruszył na przód. Przez cały czas nie widział ani śladu... sam nie wiedział jak nazwać tę postać, którą widział na polanie. Jechali tak długo, aż zatrzymali się w jednej z wiosek przed Twierdzą Jesienną. Tao zarządził nocleg w niej, por. Esteban został oddelegowany do znalezienia kwatery dla dowódcy i jego kobiety.

            Kilkanaście minut później najbardziej umięśniony żołnierz w chorągwi powrócił do swojego zwierzchnika. Komunikat, który miał do przekazania nie był pomyślny. Nikt nie chciał przyjąć na noc dowódcę. Sfrustrowany uczuciem obserwowania, do którego nie mógł przypiąć żadnego szpiega wokół poczuł się rozgniewany tak bardzo jak dawno nie był. Kopem otworzył pierwszą lepszą chatę i rozkładając rodowy miecz eksmitował z niego, tymczasowo parę staruszków i ich córę w średnim wieku.

- Czasem się zastanawiam - powiedziała Natka, kiedy już leżała w łóżku staruszków - kiedy jesteś bardziej prawdziwy?
- Nie rozumiem.
- Podczas tych chwil, które spędzamy samotnie - mówiła spokojnie - czy gdy pozbawiasz dachu na głową bóstwom ducha winnych staruszków...
- Zawsze.
- Co zawsze?
- Zawsze jestem prawdziwy.

            Kiedy to powiedział gdzieś zza oknem rozległ się wybuch. Tao wstał momentalnie na równe nogi i ruszył ku oknu. Nic przez nie, nie widział. Zaklął siarczyście i naciągnął płaszcz na nagi tors. Podszedł do drzwi, jednak nie zdołał nawet chwycić klamki, kiedy drzwi otworzyły się na oścież.

            W progu stanęła postać, którą widział już co najmniej jeden raz. Wysoka postać w ciemnym stroju. Głowę skrywał pod kapturem, a na twarz padał mu cień. Len odskoczył mimowolnie do tyłu. Sięgnął po Miecz Błyskawicy. Rozkładając go stanął pomiędzy przybyszem, a Nataszą.

- Czego chcesz? - warknął do przybysza.

            Odpowiedział mu ochrypły, męski śmiech.

- Boisz się - powiedział przybysz.

            Len mógłby przyrzec, że słyszał już ten głos. Nie potrafił sobie odpowiedzieć na proste pytanie: gdzie?

- Czego mam się niby bać? - próbował grać na zwłokę.

            Nie wiedział jak to możliwe, że mężczyzna tak po prostu wszedł sobie do jego tymczasowej kwatery. Przecież zawsze przed drzwiami znajdowało się dwóch zaprawionych w bojach strażników. Być może pomogła mu w tym ta niespodziewana eksplozja.

- Normalnie groziłbyś mi śmiercią - odrzekł spokojnie mężczyzna - teraz... pytasz mnie tak jak by każdy mógł tu sobie ot tak sobie wejść.

            Len nie odpowiedział. Zawarczał złowrogo. Przeżywał właśnie erupcję własnego gniewu. Z rządzą mordu w oczach chciał się rzucić na tajemniczą postać. Widział, jednak że nie tędy wiedzie droga do pobicia wroga. Nie potrafił przy tym odgryźć się. Rozumiał, że napastnik ma rację.

- Będziesz tak stał jak pinda czy zaatakujesz mnie? - zakpił tamten.
- Kim jesteś? - odpowiedział Len pytaniem na pytanie.

            Postać uniosła w górę dłonie. Miał na nich czarne rękawiczki. Sięgnął nimi ku kapturowi, ale Len już się domyślał gdzie widział napastnika. Jednym ruchem zdjął z głowy okrycie. Skrywał pod nim dwudziestokilkuletnią twarz. Potrząsnął spokojnie blond włosami jakby chciał pokazać złotookiemu, że tym razem to nie jest sen.

- Jestem Anakin Vader - przedstawił się.

            W jego dłoniach pojawiły się znikąd, dobrze już znane Lenowi sztylety. Nim zdołał zareagować, jeden z nich wbił się w jego lewe ramię. Chłopak zawył z bólu. Gdzieś z tyłu rozległ się pisk przerażonej Natki. Z przodu Anakin uśmiechnął się złośliwie.

- Walcz jak człowiek - warknął Tao.
- No to dawaj - polecił Lenowi, opierając przy tym niedbale czubek sztyletu na ramieniu.

            Tao usztywnił ramię, w którym tkwił mu sztylet. Nie śmiał wyjąć go i otworzyć rany. Rzucił sie natomiast na przeciwnika. Wyskoczył w górę i ciął z całej siły znad głowy. Vader odskoczył to tyłu. Korzystając z tego, że przeciwnik znalazł się za drzwiami, chłopak pchnął je chcąc je zamknąć. O dziwo, zatrzymały się po kilku centymetrach. Nim Tao zorientował się co się dzieje Anakin wszedł spokojnie przez drzwi do pomieszczenia. Wolną dłoń trzymał w górze z szeroko rozstawionymi palcami. Kiedy wszedł, drzwi zamknęły się z hukiem. Len był wciąż w szoku, kiedy przeciwnik kopnął go prosto w klatę. Zabrakło mu tchu. Osunął się na kolana.

- Jesteś słaby - zawyrokował blondyn.
- Nie - zaprotestował Tao.

            Wstał, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku. Zaatakował ponownie. Sztylet zablokował jego miecz z metalicznym dźwiękiem. Kolejne dwa ataki i kolejne dwie parady przeciwnika.

- To wszystko? - spytał wciąż kpiąc Anakin.

            Nim Len zdołał odpowiedzieć sztylet przeciął mu skórę na policzku. Znów upadł. Tym razem wygiął ramię co spowodowało, że tkwiący w jego ramieniu sztylet poruszył się. Tao zawył z bólu.
- Boli? - spytał z udawaną troską Vader - pozwól, że pomogę - dodał z uśmiechem.

            Nim ktokolwiek się zorientował co robi, wyjął sztylet z ramienia chłopaka. Ten wrzasnął jakby go obdzierano ze skóry. Jego żołnierze na pewno by to usłyszeli. 

- Co mu robisz potworze?! - krzyczała Natka.
- Ach tak nasza piękność - odpowiedział niemal śpiewem Anakin - zapomniałbym. Proszę przekazać pozdrowienia szanownemu tatusiowi - dodał z pogardą.

            Natasza pobladła. Jeśli to co robi ten chłopak mu coś wspólnego z jej ojcem, to może się to kiepsko skończyć. Zwłaszcza, że Len już teraz był w tragicznym stanie.

            Tymczasem Len wstał nadludzkim wysiłkiem. W ramieniu pulsował mu nieokiełznany ból. Wiedział, iż ma poprzecinane mięśnie i ścięgna. Uniósł broń stojąc za plecami Vadera. Ciął w dół. Dwa złączone sztylety, bez wysiłku zablokowały uderzenie. Kiedy obracał się na drugą stronę, sprowadzał w dół miecz Lena. Wtedy dwie rzeczy zdarzyły się równocześnie. Jeden z żołnierzy S.O.L.A.R otworzył drzwi na oścież, a Anakin rzucił w niego jednym ze sztyletów. Trafił prosto w krtań. Szeregowiec padł martwy. Wtedy blondyn znów poruszył dłonią, a drzwi zatrzasnęły się z trzaskiem, usuwając przy tym żołnierza za próg.

- Jak... to robisz? - wydukała przerażona Natka.

            Spojrzał na nią. Jego twarz nie wyjawiała żadnych emocji. Uderzył łokciem Lena w twarz. Ten ponownie padł na podłogę.

- Jestem najpotężniejszym wojownikiem na świecie - powiedział Anakin.
- Posiada moc o jakiej mówił van Petescu - syknął z podłogi Tao.
- Niezupełnie - zaprotestował Anakin - ja przewyższam moce jakie posiadają ludzie w tych stronach kontynentu - wyjaśnił z uśmiechem - widzieliście już co potrafię.

            Machnął dłonią, a stojąca na oknie doniczka z fiołkiem poleciała nad Lena i opadła z łoskotem na jego plecy. Rozbiła się na nich. Tao jęknął. Pomimo tego wstał.

- Chcesz dalej walczyć? - rozbawił się napastnik.
- Nie chciałem - zaprotestował cicho Len - to ty mnie napadłeś. Dlaczego?
- Słyszałem o wielkim i silnym Tao - odparł Anankin - chciałem cię sprawdzić.

            Rozjuszony powodem napaści oraz kompromitującą porażką Len ruszył jeszcze raz do boju. Zamachnął się okrutnie i został zablokowany przez sztylet Vadera. Ten kopnął go w udo dwa razy, lecz Len nie upadł. Anakin przywołał do siebie drugi sztylet. Uderzył Lena rękojeścią w głowę. Ten upadł znowu na kolana. Skrzyżował ostrze. Każde z nich znajdowała się po jednej ze stron szyi chłopaka.

- Mógłbym cię zabić, gdybym chciał - powiedział - ale tego nie zrobię dziś. Pamiętaj co mi zawdzięczasz wielki wojowniku - rzekł z pogardą. 

Otworzył gestem okno. Wyrzucił przez nie dwa sztylety i wyskoczył z zadziwiającą zwinnością.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz