sobota, 9 stycznia 2016

32. Gniew zimy



"Wygoda usypia ideał"
Leon Degrelle

Rozdział 32
Gniew zimy

            Chorągiew S.O.L.A.R przedzierała się przez coraz większe zaspy. Im dalej na północ tym mniej droga nadawała się do jazdy. Wozy co chwilę zatrzymywały się w śniegu. Któregoś dnia Len wydał nawet polecenie, że od teraz obowiązują dyżury na odśnieżanie drogi przed wozami. Dzięki temu udało się nieznacznie zwiększyć tempo podróży. Nie oznaczało to, bynajmniej aby spełniali optymistyczne założenia oficerów z dnia zdiagnozowania choroby Nataszy. Akiko prognozowała wtedy, że pieszo dotrą do Westdamu w tydzień. Niestety tydzień upłynął dwa dni temu, a im wciąż brakowało kilkadziesiąt - według Namady - kilometrów do celu.

            Tego dnia już od rana szalała śnieżyca. W ciągu kilku godzin posunęli się do przodu zaledwie o około kilometr. Kilkadziesiąt minut temu do kapitan otrzymał ustny raport o tragicznym stanie zapasów. Brakowało głównie żywności. Przy takiej ilości śniegu mogli być spokojni o dostęp do wody, chociaż ta myśl wcale nie pocieszała Lena.

- Linescu! - wezwał swojego najwierniejszego podwładnego.
- Tak jest kapitanie! - odrzekł łysy porucznik, przewracając się w zaspach, kiedy biegł na wezwanie.
- Zarządź postój - rozkazał Len - i tak dalej nie przebrniemy.
- Na pewno? - spytał zdziwiony Linescu.
- Szkoda naszej energii.
- Obozu i tak tu nie rozstawimy - zauważył celnie żołnierz.
- Nie mam takiego zamiaru.

            Linescu był jeszcze bardziej zdziwiony zamiarami swojego dowódcy, ale nie odważył się zapytać co ten planuje. Odszedł posłusznie i zaczął wykrzykiwać polecenia do szeregowców, przeskakując przy tym co krok przez zaspy.

            Oddział z radością przyjął wieść o zaprzestaniu tego dnia dalszego marszu. Konsternację natomiast wywołał fakt, iż nie będą rozbijać obozu. Będący co dłużej pod zwierzchnictwem Tao zaczynali podejrzewać, że będą musieli udać się na eskapadę przez las, w celu znalezienia wioski. Prawdę mówiąc z powodu zamieci byli bardzo niechętni na takie pomysły, ale kapitanowi lepiej się nie sprzeciwiać - zwłaszcza podczas choroby Natki.

- Wykonane - Linescu poinformował dowódcę.
- Wybierz sobie dziesięciu ludzi i idźcie na wschód.
- Przez las?

            Tao potwierdził skinieniem głowy. Oficer zasalutował tylko i odszedł w stronę końca wężyku, w którym podróżowali. Kilka minut później wrócił do kapitana i oznajmił, że wyruszają na poszukiwania. W tym czasie złotooki wezwał do siebie Estebana.

            Mięśniak przybył siląc się na niestrudzoną minę, lecz kapitan wiedział, że jego podwładny boi się tego, gdzie może zostać oddelegowany w taką pogodę. Było to co najmniej dziwne. Żołnierz, który rzekomo niczego się nie boi. Do tego ubrany odpowiednio do tej pogody w dwie warstwy spodni oraz ciepły kożuch, pod którym na pewno ukrywał kilka kolejnych ubrań. Na głowie miał ciepłą czapkę, podszytą futrem.

- Jestem - oznajmił Esteban.
- Weźmiesz dwóch ludzi - zaczął Len, a żołnierz już szczękał zębami - ruszycie na zachód. Niezbyt daleko. Rozejrzycie się za śladami zwierzyny. Jeśli będą zapolujecie, jeżeli nie wrócicie i zabijecie dwa konie.
- Kapitanie... - zaczął zszokowany porucznik.
- Żadnych cel - warknął Tao.

            Wobec tego żołnierz zasalutował tylko i wziął dwóch pierwszych, lepszych szeregowych. Nie spiesząc się ruszył z nimi w stronę przeciwną niż Linescu i jego towarzysze. Gołym okiem widać było, że nie miał najmniejszej ochoty ani polować ani zabijać koni.

            W tym czasie Len objechał na swoim koniu cały korowód. Na czele podczas jazdy znajdowała się Akiko Namada i nadzorowała odśnieżanie drogi przed wozami. Teraz podczas przerwy dobrze zrozumiała intencję przywódcy i konie ciągnące wozy były już przykryte kocami. Przy okazji Tao zerknął na stan zapasów. Rzeczywiście było tak źle jak informował go jeden z gońców przysłanych przez Akiko. Złotooki zamienił z nią kilka słów i ruszył ku końcowi chorągwi.

            Zatrzymał się dopiero koło Nataszy, która znów znajdowała się na swoim koniu. Była strasznie blada nawet jak na nią. Len widząc jak bardzo dziewczyna cierpi niemal zmusił ją żeby przeniosła się z powrotem na wozy. Teraz kiedy były prawie puste mogła w spokoju na nich podróżować. Przyciągnąwszy konia ukochanej na przód, stwierdził że nie ma ochoty przedzierać się po raz kolejny na drugą stronę. Pozostał z nią.

            Esteban powrócił o zmierzchu. Na plecach wiózł młodego jelonka. Jego towarzysze trzymali za uszy dwa martwe zające. Wobec tego konie przedłużyły swój żywot o jeden dzień. Prawdę powiedziawszy Len nie miał zamiaru zabijać rumaków, jednak tragizm sytuacji w jakiej się znaleźli powoli zmuszał go do podjęcia takiej, a nie innej sytuacji. Zwłaszcza, że od kilku dni nie spotkali żadnego człowieka, który mógłby im powiedzieć czy podróżują w dobrą stronę lub sprzedać odrobinę pożywienia dla nich lub koni.

            Godzinę później wrócił Linescu ze swoimi ludźmi. Wyglądali tragicznie. Dwóch wojów miało podarte, porozcinane ubrania, jeden zakrwawioną twarz, a każdy z nich wyglądał jakby stoczył bitwę z niedźwiedziem...

- Niedźwiedź - oznajmił Linescu.
- Upolowaliście go? - spytał Esteban.
- My nie.
- A kto? - dopytał Tao.

            Linescu wymienił przerażone spojrzenie z zakrwawionym żołnierzem. Ten otworzył usta żeby coś powiedzieć, ale nie zdołał.

- Ordyńcy - syknął w końcu porucznik.
- Ilu?
- Mniej więcej jak nas.

            Tao zamknął na chwilę oczy. Musiał to przemyśleć. Odrobina walki wprawiłaby jego żołnierzy w lepszy nastrój. Nie obyłoby się zapewne bez strat w ludziach, a to oznaczało mniej gęb do wykarmienia. Zdał sobie sprawę jak bardzo niehumanitarne są jego myśli, przerwał je więc. Postanowił pomyśleć jakby tu zaatakować Ordyńców, nie tracąc przy tym zbyt wielu żołnierzy. Nie mógł posłać wszystkich, ktoś musiał zostać z Natką, wozami i końmi. Szacował na szybko, że 15-20 osób powinno do tego wystarczyć. Niektórzy mogliby uznać, że to i tak za dużo, lecz Len brał pod uwagę, że gdzieś w okolicy może czaić się drugi oddział Ordyńców. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że jeśli zachodni sąsiedzi przebywali tam w aż takiej liczbie, to nie było to żadna banda, ale wojsko. Ta myśl przerażała złotookiego kapitana. Jego chorągiew od dawna nie walczyła z nikim. Ostatni porządny trening odbyli jeszcze przed wizytą w akademiku. Wróg w tym czasie nie próżnował, za to bez litości grabił i mordował.

- Jak wygląda teren wokół nich?
- Rozbili obóz na polanie - zaczął opowiadać Linescu - są około dwa kilometry stąd, może trochę więcej. Polanę  mają całkiem odśnieżoną. Czują się pewnie, nie wystawili czujek ani straży. Widocznie okoliczna ludność jest aż tak bardzo sterroryzowana, że nie była na skargę do nikogo - zrobił chwilę na złapanie tchu - las wokół jest rzadki. Zobaczą nas z daleka.
- Zero umocnień?
- Nie no coś tam mają - przyznał niechętnie porucznik - halabardy, konie.

            W tym momencie oczy Tao rozbłysły dzikim, niemal szaleńczym blaskiem.

- 20 żołnierzy zostaje! - ryknął Len na cały głos - por. Namada dowodzi tymi, którzy zostają!

            Po jego rozkazach w chorągwi wybuchła wrzawa. Ci, którzy nie słyszeli poleceń na własne uszy właśnie słuchali ich od kolegów stojących bliżej wodza. Nikt - z szeregowych - nie wiedział gdzie i po co będą szli.

- NA BITWĘ!  - ryknął Len.
- AU! AU! AU, AU AUUU! - odpowiedział mu dziki wrzask żołnierzy.

            Wśród wycieńczonych marszem w skrajnie niesprzyjających warunkach żołnierzy wybuchła wrzawa. Wszyscy zbliżyli się do wozów wiozących Natkę i resztki prowiantu. Zrzucali z siebie zbędne toboły.

- W czterech szeregach zbiórka! - rozkazywał Len.

            Żołnierze nie wyznaczeni do wymarszu ustawili się w pobliżu wozów, zaprzęgając w pobliżu nich konie. Akiko przysiadła się na wóz do Natki. Stamtąd zajęła się wydawaniem poleceń strażnikom taboru.

- Zwiększyć odstępy! W szeregach rozproszyć się! - Tao wydawał kolejne polecenia - Esteban przejmij prawe skrzydło! NAPRÓDZ!

            Sam stanął jeszcze przed pierwszą linią i spokojnym krokiem poprowadził swoich żołnierzy w coraz ciemniejszy las. Szli w milczeniu, nie wiedząc jak daleko do przeciwników.

- Kapitanie, a co jeśli już ich nie będzie? - spytał jeden z sołdatów.

            Len nie odpowiedział. Nagle zdał sobie sprawę, że w całej tej wyprawie nie wziął pod uwagę jednego czynnika - pory dnia. Kiedy w oddali pojawiły się ślady Ordyńców było już całkiem ciemno. Tao nie zawahał się od teraz już ani na moment. Wiedział co powinien uczynić. Brakowało mu tego. Został stworzony do walki, nie do politykowania czy misji dyplomatycznych. Przy pasie zatknięty miał Miecz Błyskawicy - nie rozkładany od tak dawna. Pora go użyć.

            Złotooki uniósł prawą dłoń w górę, kiedy byli kilkadziesiąt metrów od Ordyńców. Nie zostali wciąż zauważeni. Na środku obozowiska płonęło wielkie ognisko. Wokół niego zgromadziło się około czterdziestu wojów. W oddali majaczyło jeszcze kilkunastu. Reszta z pewnością była.. Nie miał pojęcia gdzie może być reszta. Nigdzie nie widział namiotów czy innego miejsca, w którym mogliby spać. Może wyjechali gdzieś? Nie widział nigdzie w pobliżu koni. Dał w końcu znak w ręku do dalszego marszu.

            Szli spokojnie. W dłoniach - poza Lenem - trzymali halabardy. W ich pochwach spoczywały miecze, gotowe do wyjęcia przy bliższym kontakcie. W razie nagłej potrzeby każdy z nich miał jeszcze po dwa sztylety.

            Wróg zauważył ich kiedy zaczęli wychodzić z lasu na odśnieżoną polanę. Było już za późno. Tao w ręce trzymał już rodowy miecz. Wyciągnął ją w górę i wziął zamach. Rozkładający się oręż był znakiem dla chorągwi. Ruszyli biegiem do ataku. Przeciwnicy byli w szoku. Mało, który z nich miał przy sobie broń. Część rzuciła się w stronę wozów. Wyciągając łuki i kołczany. W tym czasie Rumlandczycy nadziewali na halabardy kolejnych bezbronnych najeźdźców.

- Esteban wozy! - ryknął Tao w stronę prawego skrzydła.

            Kulturystycznie zbudowany porucznik wraz z kilkunastoma ludźmi rzucili się na stojących przy wozach Ordyńców. Część z nich zdołała wypuścić z cięciw strzały. Trzech żołnierzy chorągwi S.O.L.A.R padło trupem. Jeden biegł dalej ze strzałom w brzuchu. Kilka kroków później Ordyńcy zostali nadziani na ostrza rumlandzkich halabard.

            Gdzieś w oddali ostatni wciąż żywi Ordyńcy padali trupem. Żołnierze Lena w tym czasie dobrali się do wozów. Każdy z nich porwał tyle jedzenia ile pomieściło mu się w kieszeniach. Esteban nadzorował plądrowanie.

            Len w tym czasie zastanawiał się, co się stało z resztą wrogów. Linescu nie mógł aż tak się pomylić w ocenie liczebności najeźdźców. Rozkazał znieść wszystkie trupy do ogniska. Spalą tyle z nich ile zdołają, nim wycofają się w stronę obozu. Kiedy każdy z nich miał już pełne kieszenie i ręce prowiantu, Len stwierdził, że przeciwników było 57, a przynajmniej tyle trupów naliczył. Brakowało niemal połowy oddziału. Gdzie oni mogli być? I co ważniejsze co się stało z ich końmi?

- Wracamy - powiedział głośno, ale beznamiętnie do swoich ludzi.

            Postanowił nie zabierać trupów ze sobą. Kazał tylko powrzucać oręż swoich ludzi w zaspy poza polanom, tak by nie były zbyt widoczne dla reszty Ordyńców, którzy tu wrócą. Wrócą na pewno - Len nie miał co do tego wątpliwości.

            Tryumf był okazały. Wszyscy przeciwnicy zginęli. Chorągiew natomiast straciła zaledwie czterech żołnierzy. Poza trzema zabitymi od strzał, zginął jeszcze jeden z wojów goniących uciekających Ordyńców. Potknął się o korzeń i upadł, antagonista w tym czasie wyrwał mu broń i wbił w plecy. Nie zdołał zabić nikogo więcej, gdyż Miecz Błyskawicy rozbił mu głowę kilkanaście sekund później. Tao żałował, że nie zdążył szybciej zlikwidować napastnika, ale ofiary były wpisane w bitwy. Pomimo tego było mu żal życia młodego żołnierza, który poległ w tak tragiczny sposób.

            W spokoju wrócili do Natki, Akiko i reszty. Nikt ich nie niepokoił, kiedy większość chorągwi likwidowała bandę najeźdźców. Len po przywitaniu się z dziewczynami i upewnieniu, że z Nataszą wszystko ok, zaczął zastanawiać się jak chan zareaguje na wieść, że zaginęło mu niemal 60 żołdaków.

- Nad czym myślisz? - zagadnęła go Natasza, która opuściła przed swój wóz.
- Co będzie dalej - odrzekł lakonicznie Tao.
- I jak myślisz?
- Znajdziemy Westdam - odparł energicznie.

            Natasza objęła go ramieniem. Gdzieś w oddali zahukała słowa. Noc była mroźna, ale śnieg zaprzestał opadów. Dawało to nadzieję na zwiększenie tempa marszu już o świcie.

- Kapitanie! - głos Estebana przerwał ich idyllę.
- Co jest? - odburknął Len.
- Tam! - żołnierz wskazał za plecy Tao.

            Ten obrócił się i natychmiast zrozumiał co spowodowało, że żołnierz ośmielił się przerwać jego szczęście. Kilkadziesiąt metrów od nich przez las jechało kilkudziesięciu jeźdźców. W dłoniach trzymali pochodnie. Zza pleców wystawały im kołczany pełne strzał, łuki przymocowane do siodeł mogły poczynić duże spustoszenie w szeregach S.O.L.A.R- u. Złotooki nie był w stanie, jednak ocenić czy są to sprzymierzeńcy czy wrogowie. Spojrzał na Nataszę, wydawała się przerażona.

- Ustaw halabardy w rowie koło traktu - polecił Estebanowi.
- Już to zrobiłem - rzekł z dumą - za nimi stoi drugi szereg.
- Po ilu ludzi?
- Dwudziestu w obu.

            Len przekalkulował szybko, że wobec tego ma jeszcze około 60 żołnierzy w odwodzie. Musiał szybko wymyślić jakiś plan. Nim zdołał to zrobić wydarzyło się co dziwnego. Jeźdźcy skręcili w ich stronę, ale dalej podróżowali truchtem. Wyjął zza pasa swój miecz i poszedł w stronę swoich halabardników. Kiedy doszedł do nich, jeźdźcy zatrzymali się 20 metrów od nich.

- Kim jesteście? - spytał ich głośno i beznamiętnie Len.
- Swoi - odpowiedział mu jeden z jeźdźców.

            Ubrany był w grubą czapkę, którą naciągnął aż na oczy. W tym stroju i przy nisko trzymanych przez konnych pochodniach, nie był w stanie rozpoznać z kim ma do czynienia.

- Co to znaczy? - dopytał.

            W odpowiedzi przeciwnik uniósł łuk w górę i naciągnął cięciwę. Wymierzył w Tao. Ten nie wydawał się, jednak przerażony. Jego ludzie patrzyli na niego. Oczekiwali wydania jakiejś komendy. Len nie wiedział, co powinien rozkazać.

- Mogę cię zabić - ostrzegł jeździec.
- No i?
- Zginiesz - warknął tamten.
- Wyglądam jakbym się bał.

            Po tych słowach świst strzały rozdarł powietrze. Grot wbił się w drzewo kilkanaście centymetrów obok Lena. Jego żołnierze zaczęli wychodzić z rowu, ale powstrzymał ich przeskoczywszy nad nimi zanim opuścili stanowiska. Wylądował z gracją skoczka narciarskiego.
- Stójcie - rozkazał im obojętnym tonem.

            Zdawał się nie przejmować tym, że zaraz może pożegnać się ze światem żywych. Szedł spokojnie w stronę przybyszy. Ten, który strzelił, wyjął kolejną strzałę. Trzymał ją w dłoni i z rozbawieniem spoglądał na Lena. Wreszcie przyłożył ją do cięciwy, ale nie naciągnął jej. Zrobił to dopiero, kiedy złotooki był kilka kroków od niego. Gdyby kapitan zechciał, z pewnością uciąłby mu dłoń nim rywal zdołałby naciągnąć łuk. Zatrzymał się.

- Widzę, że zaczynasz mnie kojarzyć.
- Dokładnie tak panie generale - odrzekł Len, przyklękując na jedno kolano.

            Przed nim na koniu siedział generał van Petescu we własnej osobie. Było to o tyle dziwne i niespodziewane, bo Tao jakiś czas temu zrezygnował z odwiedzenia go, co było sprzeczne z rozkazami otrzymanymi od samego króla...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz