"Wygoda usypia ideał"Leon Degrelle
Rozdział
32
Gniew
zimy
Chorągiew S.O.L.A.R przedzierała się
przez coraz większe zaspy. Im dalej na północ tym mniej droga nadawała się do
jazdy. Wozy co chwilę zatrzymywały się w śniegu. Któregoś dnia Len wydał nawet
polecenie, że od teraz obowiązują dyżury na odśnieżanie drogi przed wozami.
Dzięki temu udało się nieznacznie zwiększyć tempo podróży. Nie oznaczało to,
bynajmniej aby spełniali optymistyczne założenia oficerów z dnia zdiagnozowania
choroby Nataszy. Akiko prognozowała wtedy, że pieszo dotrą do Westdamu w
tydzień. Niestety tydzień upłynął dwa dni temu, a im wciąż brakowało
kilkadziesiąt - według Namady - kilometrów do celu.
Tego dnia już od rana szalała
śnieżyca. W ciągu kilku godzin posunęli się do przodu zaledwie o około
kilometr. Kilkadziesiąt minut temu do kapitan otrzymał ustny raport o
tragicznym stanie zapasów. Brakowało głównie żywności. Przy takiej ilości
śniegu mogli być spokojni o dostęp do wody, chociaż ta myśl wcale nie
pocieszała Lena.
-
Linescu! - wezwał swojego najwierniejszego podwładnego.
-
Tak jest kapitanie! - odrzekł łysy porucznik, przewracając się w zaspach, kiedy
biegł na wezwanie.
-
Zarządź postój - rozkazał Len - i tak dalej nie przebrniemy.
-
Na pewno? - spytał zdziwiony Linescu.
-
Szkoda naszej energii.
-
Obozu i tak tu nie rozstawimy - zauważył celnie żołnierz.
-
Nie mam takiego zamiaru.
Linescu był jeszcze bardziej
zdziwiony zamiarami swojego dowódcy, ale nie odważył się zapytać co ten
planuje. Odszedł posłusznie i zaczął wykrzykiwać polecenia do szeregowców,
przeskakując przy tym co krok przez zaspy.
Oddział z radością przyjął wieść o zaprzestaniu
tego dnia dalszego marszu. Konsternację natomiast wywołał fakt, iż nie będą
rozbijać obozu. Będący co dłużej pod zwierzchnictwem Tao zaczynali podejrzewać,
że będą musieli udać się na eskapadę przez las, w celu znalezienia wioski.
Prawdę mówiąc z powodu zamieci byli bardzo niechętni na takie pomysły, ale
kapitanowi lepiej się nie sprzeciwiać - zwłaszcza podczas choroby Natki.
-
Wykonane - Linescu poinformował dowódcę.
-
Wybierz sobie dziesięciu ludzi i idźcie na wschód.
-
Przez las?
Tao potwierdził skinieniem głowy.
Oficer zasalutował tylko i odszedł w stronę końca wężyku, w którym podróżowali.
Kilka minut później wrócił do kapitana i oznajmił, że wyruszają na
poszukiwania. W tym czasie złotooki wezwał do siebie Estebana.
Mięśniak przybył siląc się na
niestrudzoną minę, lecz kapitan wiedział, że jego podwładny boi się tego, gdzie
może zostać oddelegowany w taką pogodę. Było to co najmniej dziwne. Żołnierz,
który rzekomo niczego się nie boi. Do tego ubrany odpowiednio do tej pogody w
dwie warstwy spodni oraz ciepły kożuch, pod którym na pewno ukrywał kilka
kolejnych ubrań. Na głowie miał ciepłą czapkę, podszytą futrem.
-
Jestem - oznajmił Esteban.
-
Weźmiesz dwóch ludzi - zaczął Len, a żołnierz już szczękał zębami - ruszycie na
zachód. Niezbyt daleko. Rozejrzycie się za śladami zwierzyny. Jeśli będą
zapolujecie, jeżeli nie wrócicie i zabijecie dwa konie.
-
Kapitanie... - zaczął zszokowany porucznik.
-
Żadnych cel - warknął Tao.
Wobec tego żołnierz zasalutował
tylko i wziął dwóch pierwszych, lepszych szeregowych. Nie spiesząc się ruszył z
nimi w stronę przeciwną niż Linescu i jego towarzysze. Gołym okiem widać było,
że nie miał najmniejszej ochoty ani polować ani zabijać koni.
W tym czasie Len objechał na swoim
koniu cały korowód. Na czele podczas jazdy znajdowała się Akiko Namada i nadzorowała
odśnieżanie drogi przed wozami. Teraz podczas przerwy dobrze zrozumiała
intencję przywódcy i konie ciągnące wozy były już przykryte kocami. Przy okazji
Tao zerknął na stan zapasów. Rzeczywiście było tak źle jak informował go jeden
z gońców przysłanych przez Akiko. Złotooki zamienił z nią kilka słów i ruszył
ku końcowi chorągwi.
Zatrzymał się dopiero koło Nataszy,
która znów znajdowała się na swoim koniu. Była strasznie blada nawet jak na nią.
Len widząc jak bardzo dziewczyna cierpi niemal zmusił ją żeby przeniosła się z
powrotem na wozy. Teraz kiedy były prawie puste mogła w spokoju na nich
podróżować. Przyciągnąwszy konia ukochanej na przód, stwierdził że nie ma
ochoty przedzierać się po raz kolejny na drugą stronę. Pozostał z nią.
Esteban powrócił o zmierzchu. Na
plecach wiózł młodego jelonka. Jego towarzysze trzymali za uszy dwa martwe
zające. Wobec tego konie przedłużyły swój żywot o jeden dzień. Prawdę
powiedziawszy Len nie miał zamiaru zabijać rumaków, jednak tragizm sytuacji w
jakiej się znaleźli powoli zmuszał go do podjęcia takiej, a nie innej sytuacji.
Zwłaszcza, że od kilku dni nie spotkali żadnego człowieka, który mógłby im
powiedzieć czy podróżują w dobrą stronę lub sprzedać odrobinę pożywienia dla
nich lub koni.
Godzinę później wrócił Linescu ze
swoimi ludźmi. Wyglądali tragicznie. Dwóch wojów miało podarte, porozcinane
ubrania, jeden zakrwawioną twarz, a każdy z nich wyglądał jakby stoczył bitwę z
niedźwiedziem...
-
Niedźwiedź - oznajmił Linescu.
-
Upolowaliście go? - spytał Esteban.
-
My nie.
-
A kto? - dopytał Tao.
Linescu wymienił przerażone
spojrzenie z zakrwawionym żołnierzem. Ten otworzył usta żeby coś powiedzieć,
ale nie zdołał.
-
Ordyńcy - syknął w końcu porucznik.
-
Ilu?
-
Mniej więcej jak nas.
Tao zamknął na chwilę oczy. Musiał
to przemyśleć. Odrobina walki wprawiłaby jego żołnierzy w lepszy nastrój. Nie obyłoby
się zapewne bez strat w ludziach, a to oznaczało mniej gęb do wykarmienia. Zdał
sobie sprawę jak bardzo niehumanitarne są jego myśli, przerwał je więc. Postanowił
pomyśleć jakby tu zaatakować Ordyńców, nie tracąc przy tym zbyt wielu
żołnierzy. Nie mógł posłać wszystkich, ktoś musiał zostać z Natką, wozami i
końmi. Szacował na szybko, że 15-20 osób powinno do tego wystarczyć. Niektórzy
mogliby uznać, że to i tak za dużo, lecz Len brał pod uwagę, że gdzieś w
okolicy może czaić się drugi oddział Ordyńców. Nie ulegało bowiem wątpliwości,
że jeśli zachodni sąsiedzi przebywali tam w aż takiej liczbie, to nie było to
żadna banda, ale wojsko. Ta myśl przerażała złotookiego kapitana. Jego
chorągiew od dawna nie walczyła z nikim. Ostatni porządny trening odbyli
jeszcze przed wizytą w akademiku. Wróg w tym czasie nie próżnował, za to bez
litości grabił i mordował.
-
Jak wygląda teren wokół nich?
-
Rozbili obóz na polanie - zaczął opowiadać Linescu - są około dwa kilometry
stąd, może trochę więcej. Polanę mają
całkiem odśnieżoną. Czują się pewnie, nie wystawili czujek ani straży.
Widocznie okoliczna ludność jest aż tak bardzo sterroryzowana, że nie była na skargę
do nikogo - zrobił chwilę na złapanie tchu - las wokół jest rzadki. Zobaczą nas
z daleka.
-
Zero umocnień?
-
Nie no coś tam mają - przyznał niechętnie porucznik - halabardy, konie.
W tym momencie oczy Tao rozbłysły
dzikim, niemal szaleńczym blaskiem.
-
20 żołnierzy zostaje! - ryknął Len na cały głos - por. Namada dowodzi tymi,
którzy zostają!
Po jego rozkazach w chorągwi
wybuchła wrzawa. Ci, którzy nie słyszeli poleceń na własne uszy właśnie
słuchali ich od kolegów stojących bliżej wodza. Nikt - z szeregowych - nie
wiedział gdzie i po co będą szli.
-
NA BITWĘ! - ryknął Len.
-
AU! AU! AU, AU AUUU! - odpowiedział mu dziki wrzask żołnierzy.
Wśród wycieńczonych marszem w
skrajnie niesprzyjających warunkach żołnierzy wybuchła wrzawa. Wszyscy zbliżyli
się do wozów wiozących Natkę i resztki prowiantu. Zrzucali z siebie zbędne
toboły.
-
W czterech szeregach zbiórka! - rozkazywał Len.
Żołnierze nie wyznaczeni do wymarszu
ustawili się w pobliżu wozów, zaprzęgając w pobliżu nich konie. Akiko
przysiadła się na wóz do Natki. Stamtąd zajęła się wydawaniem poleceń
strażnikom taboru.
-
Zwiększyć odstępy! W szeregach rozproszyć się! - Tao wydawał kolejne polecenia
- Esteban przejmij prawe skrzydło! NAPRÓDZ!
Sam stanął jeszcze przed pierwszą
linią i spokojnym krokiem poprowadził swoich żołnierzy w coraz ciemniejszy las.
Szli w milczeniu, nie wiedząc jak daleko do przeciwników.
-
Kapitanie, a co jeśli już ich nie będzie? - spytał jeden z sołdatów.
Len nie odpowiedział. Nagle zdał
sobie sprawę, że w całej tej wyprawie nie wziął pod uwagę jednego czynnika -
pory dnia. Kiedy w oddali pojawiły się ślady Ordyńców było już całkiem ciemno.
Tao nie zawahał się od teraz już ani na moment. Wiedział co powinien uczynić.
Brakowało mu tego. Został stworzony do walki, nie do politykowania czy misji
dyplomatycznych. Przy pasie zatknięty miał Miecz Błyskawicy - nie rozkładany od
tak dawna. Pora go użyć.
Złotooki uniósł prawą dłoń w górę,
kiedy byli kilkadziesiąt metrów od Ordyńców. Nie zostali wciąż zauważeni. Na
środku obozowiska płonęło wielkie ognisko. Wokół niego zgromadziło się około
czterdziestu wojów. W oddali majaczyło jeszcze kilkunastu. Reszta z pewnością
była.. Nie miał pojęcia gdzie może być reszta. Nigdzie nie widział namiotów czy
innego miejsca, w którym mogliby spać. Może wyjechali gdzieś? Nie widział
nigdzie w pobliżu koni. Dał w końcu znak w ręku do dalszego marszu.
Szli spokojnie. W dłoniach - poza
Lenem - trzymali halabardy. W ich pochwach spoczywały miecze, gotowe do wyjęcia
przy bliższym kontakcie. W razie nagłej potrzeby każdy z nich miał jeszcze po
dwa sztylety.
Wróg zauważył ich kiedy zaczęli
wychodzić z lasu na odśnieżoną polanę. Było już za późno. Tao w ręce trzymał już
rodowy miecz. Wyciągnął ją w górę i wziął zamach. Rozkładający się oręż był
znakiem dla chorągwi. Ruszyli biegiem do ataku. Przeciwnicy byli w szoku. Mało,
który z nich miał przy sobie broń. Część rzuciła się w stronę wozów. Wyciągając
łuki i kołczany. W tym czasie Rumlandczycy nadziewali na halabardy kolejnych
bezbronnych najeźdźców.
-
Esteban wozy! - ryknął Tao w stronę prawego skrzydła.
Kulturystycznie zbudowany porucznik
wraz z kilkunastoma ludźmi rzucili się na stojących przy wozach Ordyńców. Część
z nich zdołała wypuścić z cięciw strzały. Trzech żołnierzy chorągwi S.O.L.A.R
padło trupem. Jeden biegł dalej ze strzałom w brzuchu. Kilka kroków później
Ordyńcy zostali nadziani na ostrza rumlandzkich halabard.
Gdzieś w oddali ostatni wciąż żywi
Ordyńcy padali trupem. Żołnierze Lena w tym czasie dobrali się do wozów. Każdy
z nich porwał tyle jedzenia ile pomieściło mu się w kieszeniach. Esteban
nadzorował plądrowanie.
Len w tym czasie zastanawiał się, co
się stało z resztą wrogów. Linescu nie mógł aż tak się pomylić w ocenie
liczebności najeźdźców. Rozkazał znieść wszystkie trupy do ogniska. Spalą tyle
z nich ile zdołają, nim wycofają się w stronę obozu. Kiedy każdy z nich miał
już pełne kieszenie i ręce prowiantu, Len stwierdził, że przeciwników było 57,
a przynajmniej tyle trupów naliczył. Brakowało niemal połowy oddziału. Gdzie
oni mogli być? I co ważniejsze co się stało z ich końmi?
-
Wracamy - powiedział głośno, ale beznamiętnie do swoich ludzi.
Postanowił nie zabierać trupów ze
sobą. Kazał tylko powrzucać oręż swoich ludzi w zaspy poza polanom, tak by nie
były zbyt widoczne dla reszty Ordyńców, którzy tu wrócą. Wrócą na pewno - Len
nie miał co do tego wątpliwości.
Tryumf był okazały. Wszyscy
przeciwnicy zginęli. Chorągiew natomiast straciła zaledwie czterech żołnierzy.
Poza trzema zabitymi od strzał, zginął jeszcze jeden z wojów goniących
uciekających Ordyńców. Potknął się o korzeń i upadł, antagonista w tym czasie
wyrwał mu broń i wbił w plecy. Nie zdołał zabić nikogo więcej, gdyż Miecz
Błyskawicy rozbił mu głowę kilkanaście sekund później. Tao żałował, że nie
zdążył szybciej zlikwidować napastnika, ale ofiary były wpisane w bitwy. Pomimo
tego było mu żal życia młodego żołnierza, który poległ w tak tragiczny sposób.
W spokoju wrócili do Natki, Akiko i
reszty. Nikt ich nie niepokoił, kiedy większość chorągwi likwidowała bandę
najeźdźców. Len po przywitaniu się z dziewczynami i upewnieniu, że z Nataszą
wszystko ok, zaczął zastanawiać się jak chan zareaguje na wieść, że zaginęło mu
niemal 60 żołdaków.
-
Nad czym myślisz? - zagadnęła go Natasza, która opuściła przed swój wóz.
-
Co będzie dalej - odrzekł lakonicznie Tao.
-
I jak myślisz?
-
Znajdziemy Westdam - odparł energicznie.
Natasza objęła go ramieniem. Gdzieś
w oddali zahukała słowa. Noc była mroźna, ale śnieg zaprzestał opadów. Dawało
to nadzieję na zwiększenie tempa marszu już o świcie.
-
Kapitanie! - głos Estebana przerwał ich idyllę.
-
Co jest? - odburknął Len.
-
Tam! - żołnierz wskazał za plecy Tao.
Ten obrócił się i natychmiast
zrozumiał co spowodowało, że żołnierz ośmielił się przerwać jego szczęście.
Kilkadziesiąt metrów od nich przez las jechało kilkudziesięciu jeźdźców. W
dłoniach trzymali pochodnie. Zza pleców wystawały im kołczany pełne strzał,
łuki przymocowane do siodeł mogły poczynić duże spustoszenie w szeregach
S.O.L.A.R- u. Złotooki nie był w stanie, jednak ocenić czy są to sprzymierzeńcy
czy wrogowie. Spojrzał na Nataszę, wydawała się przerażona.
-
Ustaw halabardy w rowie koło traktu - polecił Estebanowi.
-
Już to zrobiłem - rzekł z dumą - za nimi stoi drugi szereg.
-
Po ilu ludzi?
-
Dwudziestu w obu.
Len przekalkulował szybko, że wobec
tego ma jeszcze około 60 żołnierzy w odwodzie. Musiał szybko wymyślić jakiś plan.
Nim zdołał to zrobić wydarzyło się co dziwnego. Jeźdźcy skręcili w ich stronę,
ale dalej podróżowali truchtem. Wyjął zza pasa swój miecz i poszedł w stronę
swoich halabardników. Kiedy doszedł do nich, jeźdźcy zatrzymali się 20 metrów
od nich.
-
Kim jesteście? - spytał ich głośno i beznamiętnie Len.
-
Swoi - odpowiedział mu jeden z jeźdźców.
Ubrany był w grubą czapkę, którą
naciągnął aż na oczy. W tym stroju i przy nisko trzymanych przez konnych pochodniach,
nie był w stanie rozpoznać z kim ma do czynienia.
-
Co to znaczy? - dopytał.
W odpowiedzi przeciwnik uniósł łuk w
górę i naciągnął cięciwę. Wymierzył w Tao. Ten nie wydawał się, jednak
przerażony. Jego ludzie patrzyli na niego. Oczekiwali wydania jakiejś komendy.
Len nie wiedział, co powinien rozkazać.
-
Mogę cię zabić - ostrzegł jeździec.
-
No i?
-
Zginiesz - warknął tamten.
-
Wyglądam jakbym się bał.
Po tych słowach świst strzały
rozdarł powietrze. Grot wbił się w drzewo kilkanaście centymetrów obok Lena.
Jego żołnierze zaczęli wychodzić z rowu, ale powstrzymał ich przeskoczywszy nad
nimi zanim opuścili stanowiska. Wylądował z gracją skoczka narciarskiego.
-
Stójcie - rozkazał im obojętnym tonem.
Zdawał się nie przejmować tym, że
zaraz może pożegnać się ze światem żywych. Szedł spokojnie w stronę przybyszy.
Ten, który strzelił, wyjął kolejną strzałę. Trzymał ją w dłoni i z rozbawieniem
spoglądał na Lena. Wreszcie przyłożył ją do cięciwy, ale nie naciągnął jej.
Zrobił to dopiero, kiedy złotooki był kilka kroków od niego. Gdyby kapitan
zechciał, z pewnością uciąłby mu dłoń nim rywal zdołałby naciągnąć łuk.
Zatrzymał się.
-
Widzę, że zaczynasz mnie kojarzyć.
-
Dokładnie tak panie generale - odrzekł Len, przyklękując na jedno kolano.
Przed nim na koniu siedział generał
van Petescu we własnej osobie. Było to o tyle dziwne i niespodziewane, bo Tao
jakiś czas temu zrezygnował z odwiedzenia go, co było sprzeczne z rozkazami
otrzymanymi od samego króla...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz