niedziela, 31 stycznia 2016

35. Mistrz pojedynków



"Aby być wiel­kim mis­trzem, mu­sisz uwie­rzyć, że jes­teś naj­lep­szy. Jeżeli nie jes­teś, uda­waj, że jesteś."

Muhhamad Ali
 
Rozdział 35
Mistrz pojedynków

            Len trzymał w dłoni rozłożony Miecz Błyskawicy. Ubrany był w bordowy bezrękawnik i szerokie, czarne spodnie. Na przeciw niego stał wysoki blondyn. Miał średniej długości włosy. Mógł mieć nie więcej niż 25 lat. Ubrany w czarne spodnie, koszulkę, bluzę i pelerynę. Na dłoniach nosił rękawiczki w tym samym kolorze. Trzymał w nich dwa krótkie sztylety. Uśmiechał się lekceważąco. Zdawał się drwić z Tao. Tuż za nim znajdowała się Natasza. Spała ubrana w białą sukienkę. A może była nieprzytomna?

- Przepuść mnie - warknął Len, wskazując mieczem na mężczyznę pomiędzy nim, a Natką.
            Blondyn zaśmiał się okrutnie.
- Sam się o to prosiłeś! - ryknął Tao i ruszył na przybysza.

            Wyskoczył z całych sił w górę i wykonał potężne cięcie. Przeciwnik zablokował atak, złączając nad głową dwa sztylety. Nim Len opadł na ziemię, otrzymał kopa prosto w klatę. Na moment zabrało mu dech w piersiach. Przeciwnik rzucił wtedy w niego jednym ze sztyletów. Ostrze rozryło mu lewe przedramię. Chłopak zawył cicho z bólu.

- Pożałujesz tego! - ryknął i ruszył kolejny raz do ataku.

            Ciał z całych sił w lewe ramię mężczyzny. Ten niedbale osunął się na bok. Tao ciągnięty siłą ataku padł na ziemię. Otrzymał kolejnego kopa w klatkę piersiową. Zakasłał, lecz nie stracił tchu. Kolejny kopniak trafił go w krwawiące ramię. Rozrywający ból eksplodował w jego ręce.

- Czego ty chcesz? - sapnął do blondyna.

            Tamten nie odpowiedział. Po raz kolejny uśmiechnął się szyderczo. Nie odpowiedział. Co wzbudziło jeszcze większy gniew w Tao. "Gniew nie powinien doradzać ci podczas walki" - rozległ się głos gdzieś w jego głowie. "Nie prawda, zabij go!" - krzyczał inny.

- Nie - powiedział Len.
- Z czym się nie zgadzasz? - spytał blondyn, odzywając się po raz pierwszy.

            Len nie odpowiedział wstał na równe nogi i zaatakował po raz kolejny. Tym razem przeciwnik nie zdołał odskoczyć - musiał zasłonić się sztyletem. Tao uderzył po raz drugi i trzeci. Oba ciosy zostały sparowane. W odpowiedzi otrzymał lewego prostego prosto w nos. Buchnęła krew.

- Walcz ze mną sztyletem! - oburzył się Tao.
- Len! - rozległ się gdzieś w oddali głos Nataszy.

            Spojrzał w stronę, gdzie leżało jej ciało, lecz nic nie wskazywało na to żeby była w stanie krzyknąć jego imię. Nim pomyślał dalej co się dzieje, otrzymał kolejny cios pięścią prosto w łuk brwiowy. Ponownie polała się krew. Zatoczył się do tyłu, ale nie upadł. Odniósł swego rodzaju sukces.

- LEN! - kolejny raz głos Nataszy pobudził go do działania.

            Spojrzał znów w miejsce, gdzie leżała, ale to nie mogła być ona.

- Leeeeeeeeeeeeeen!

            Coś potrząsało jego ciałem. Usiadł w końcu zlany zimnym potem. Obok niego kucała ubrana w koszulę nocną Natasza. Znajdował się w karczmie, gdzie zrobił postój podczas wędrówki na północ. Oddychał ciężko.

- Co się stało? - spytał ukochanej.
- Spałeś - zaczęła opowieść brunetka - gadałeś coś przez sen, ale nie mogłam zrozumieć co - jej głos drgał, był przerażona - w końcu zawyłeś jakby z bólu. Miotałeś się cały i wyglądało to jakbyś walczył...

            Len poczuł jak policzki mu purpurowieją. Zrobiło mu się głupio. To był tylko idiotyczny sen! Poczuł się jeszcze głupiej, kiedy zauważył, że dłonie jego partnerki się trzęsą.

- Wybacz - rzucił krótko i niedosłyszalnie dla nikogo poza nią.
- Nie mam czego - powiedziała uśmiechając się uroczo.

            Len zbył tę uwagę.

- Ile do świtu?
- Już świta- odparła niezrażona kobieta.
- Świetnie - powiedział odzyskując wigor - ubieraj się. Wyruszamy za chwilę.

            Ledwo to powiedział, ubrał na nagą klatkę piersiową bezrękawnik i ciemny kożuch. Przyłapał się na tym jak mimowolnie sprawdza czy nie ma żadnej rany na lewym przedramieniu. Skarcił się w myślach za takie zachowanie i ruszył budzić obóz.

            Wyruszyli niebawem. Śnieg topniał już od kilku dni. Jechali z okolic Westdamu przez pola i łąki. Wreszcie dojechali do początku rzeki Jesionki. Wzdłuż niej mieli dojechać prawie do Twierdzy Jesiennej i Norfdamu.

            Generał van Petescu obawiał się odrobinę przed wysłaniem Lena akurat na ten teren, gdzie mieszkała cała najbliższa rodzina żony Denisa van Nicolescu, czyli mężczyzny, który nie pragnął bardziej niczego od odebrania życia młodego Tao. W końcu, jednak doszedł do wniosku, że potrzebuje na tym obszarze dobrego, sprawdzonego w boju oddziału. Dodatkowo, kiedy dowodzić nim mógł legendarny już kapitan Tao, sprawa wydawała się przesądzona.

            Do tej pory podróż upływała im o wiele lepiej niż zimowa męczarnia w czasie docierania do generała van Petescu. Główną zasługą w tym była coraz mniejsza liczba zalegającego tu i ówdzie śniegu.

- Len - zagadnęła go Natasza nadjeżdżając gdzieś z tyłu.
- Tak?
- Co ci się śniło?

            Spojrzał na nią podejrzliwie. Jej mina wyrażała troskę. Oczy szkliły się, chociaż jej wzrok zdradzał zdeterminowanie. Len westchnął zniechęcony.

- Pojedynek.
- Z kim walczyłeś? - spytała zaciekawiona.
- Nie mam pojęcia.
- Ale wygrałeś - bardziej stwierdziła niż spytała brunetka.

            Nie odpowiedział.

- Nigdy nie widziałam żeby ktokolwiek mógł się z tobą równać w walce - dodała z uznaniem kobieta.

            Len wiedział, że to prawda. Sam już nie pamiętał kiedy mógłby przegrać z kimkolwiek pojedynek. Ostatnim razem zdarzyło mu się to w starciu z czarnoksiężnikiem Crouchem. To się nie liczyło do walki wręcz.

- I nie zobaczysz - zapewnił wreszcie ukochaną.

            Następnie zawrócił konia. Wpadł na pewien pomysł, który wymagał natychmiastowej realizacji. Potrzebny mu był do tego porucznik Linescu.

- Linescu - warknął do niego z daleka.
- Tak jest kapitanie - odpowiedział z pokorą stary żołnierz.
- Mam dla ciebie misję specjalną. - rzekł z powagą, po czym dał mu znać by oficer pojechał za nim.

            Upewniwszy się, że są już poza zasięgiem słuchu pozostałych członków chorągwi, wyjawił porucznikowi na czym polegać ma wyjątkowo delikatna misja. Miał nadzieję, że Linescu załatwi co mu zostało zlecone już w pierwszym miasteczku, do którego dotrą.

            Niestety przez trzy kolejne dni nie udało się. Odwiedzili kilkanaście wiosek na szlaku między największym miastem na zachodzie, a największym na północy oraz kilka miasteczek. W żadnym nie było tego - albo raczej kogo - potrzebował Len.

            Czwartego dnia Tao obudził się z dziwnym uczuciem. Czuł się jakby ktoś go obserwował. Po kilku godzinach podróży był już nawet pewien, że ktoś go obserwuje. Także kolejne dni podróży upłynęły mu z nasilającym się uczuciem niechcianego towarzystwa. W złotookim narastała frustracja.

- Len co ci jest? - pytała go z troską Natka.
- Nic - odburkiwał jej zwykle.

            Wreszcie będąc już kilkadziesiąt kilometrów od celu człowiek śledzący go przez cały czas ukazał się. Jechali właśnie przez las, kiedy na małej polanie na wschodzie pojawił się mężczyzna ubrany na czarno. Głowę wraz z twarzą skrywał pod kapturem, ale Len mógłby przysiąc, iż widział go już kiedyś, gdzieś.

- Widziałeś? - spytał jadącego obok niego żołnierza.
- Nie panie - odpowiedział tamten.

            Tao zaklął szpetnie, dał znak kolumnie żołnierzy by jechali dalej ścieżką, kiedy on sam w towarzystwie dwojga żołnierzy ruszył na polanę. Kiedy dopadł do miejsca, gdzie jeszcze chwilę temu znajdował się tajemniczy mężczyzna, nie było ani śladu jego istnienia.

- Wracamy - oznajmił swoim ludziom i ruszył galopem.

            Błyskawicznie dogonili resztę wojsk. Len ruszył na przód. Przez cały czas nie widział ani śladu... sam nie wiedział jak nazwać tę postać, którą widział na polanie. Jechali tak długo, aż zatrzymali się w jednej z wiosek przed Twierdzą Jesienną. Tao zarządził nocleg w niej, por. Esteban został oddelegowany do znalezienia kwatery dla dowódcy i jego kobiety.

            Kilkanaście minut później najbardziej umięśniony żołnierz w chorągwi powrócił do swojego zwierzchnika. Komunikat, który miał do przekazania nie był pomyślny. Nikt nie chciał przyjąć na noc dowódcę. Sfrustrowany uczuciem obserwowania, do którego nie mógł przypiąć żadnego szpiega wokół poczuł się rozgniewany tak bardzo jak dawno nie był. Kopem otworzył pierwszą lepszą chatę i rozkładając rodowy miecz eksmitował z niego, tymczasowo parę staruszków i ich córę w średnim wieku.

- Czasem się zastanawiam - powiedziała Natka, kiedy już leżała w łóżku staruszków - kiedy jesteś bardziej prawdziwy?
- Nie rozumiem.
- Podczas tych chwil, które spędzamy samotnie - mówiła spokojnie - czy gdy pozbawiasz dachu na głową bóstwom ducha winnych staruszków...
- Zawsze.
- Co zawsze?
- Zawsze jestem prawdziwy.

            Kiedy to powiedział gdzieś zza oknem rozległ się wybuch. Tao wstał momentalnie na równe nogi i ruszył ku oknu. Nic przez nie, nie widział. Zaklął siarczyście i naciągnął płaszcz na nagi tors. Podszedł do drzwi, jednak nie zdołał nawet chwycić klamki, kiedy drzwi otworzyły się na oścież.

            W progu stanęła postać, którą widział już co najmniej jeden raz. Wysoka postać w ciemnym stroju. Głowę skrywał pod kapturem, a na twarz padał mu cień. Len odskoczył mimowolnie do tyłu. Sięgnął po Miecz Błyskawicy. Rozkładając go stanął pomiędzy przybyszem, a Nataszą.

- Czego chcesz? - warknął do przybysza.

            Odpowiedział mu ochrypły, męski śmiech.

- Boisz się - powiedział przybysz.

            Len mógłby przyrzec, że słyszał już ten głos. Nie potrafił sobie odpowiedzieć na proste pytanie: gdzie?

- Czego mam się niby bać? - próbował grać na zwłokę.

            Nie wiedział jak to możliwe, że mężczyzna tak po prostu wszedł sobie do jego tymczasowej kwatery. Przecież zawsze przed drzwiami znajdowało się dwóch zaprawionych w bojach strażników. Być może pomogła mu w tym ta niespodziewana eksplozja.

- Normalnie groziłbyś mi śmiercią - odrzekł spokojnie mężczyzna - teraz... pytasz mnie tak jak by każdy mógł tu sobie ot tak sobie wejść.

            Len nie odpowiedział. Zawarczał złowrogo. Przeżywał właśnie erupcję własnego gniewu. Z rządzą mordu w oczach chciał się rzucić na tajemniczą postać. Widział, jednak że nie tędy wiedzie droga do pobicia wroga. Nie potrafił przy tym odgryźć się. Rozumiał, że napastnik ma rację.

- Będziesz tak stał jak pinda czy zaatakujesz mnie? - zakpił tamten.
- Kim jesteś? - odpowiedział Len pytaniem na pytanie.

            Postać uniosła w górę dłonie. Miał na nich czarne rękawiczki. Sięgnął nimi ku kapturowi, ale Len już się domyślał gdzie widział napastnika. Jednym ruchem zdjął z głowy okrycie. Skrywał pod nim dwudziestokilkuletnią twarz. Potrząsnął spokojnie blond włosami jakby chciał pokazać złotookiemu, że tym razem to nie jest sen.

- Jestem Anakin Vader - przedstawił się.

            W jego dłoniach pojawiły się znikąd, dobrze już znane Lenowi sztylety. Nim zdołał zareagować, jeden z nich wbił się w jego lewe ramię. Chłopak zawył z bólu. Gdzieś z tyłu rozległ się pisk przerażonej Natki. Z przodu Anakin uśmiechnął się złośliwie.

- Walcz jak człowiek - warknął Tao.
- No to dawaj - polecił Lenowi, opierając przy tym niedbale czubek sztyletu na ramieniu.

            Tao usztywnił ramię, w którym tkwił mu sztylet. Nie śmiał wyjąć go i otworzyć rany. Rzucił sie natomiast na przeciwnika. Wyskoczył w górę i ciął z całej siły znad głowy. Vader odskoczył to tyłu. Korzystając z tego, że przeciwnik znalazł się za drzwiami, chłopak pchnął je chcąc je zamknąć. O dziwo, zatrzymały się po kilku centymetrach. Nim Tao zorientował się co się dzieje Anakin wszedł spokojnie przez drzwi do pomieszczenia. Wolną dłoń trzymał w górze z szeroko rozstawionymi palcami. Kiedy wszedł, drzwi zamknęły się z hukiem. Len był wciąż w szoku, kiedy przeciwnik kopnął go prosto w klatę. Zabrakło mu tchu. Osunął się na kolana.

- Jesteś słaby - zawyrokował blondyn.
- Nie - zaprotestował Tao.

            Wstał, chociaż kosztowało go to wiele wysiłku. Zaatakował ponownie. Sztylet zablokował jego miecz z metalicznym dźwiękiem. Kolejne dwa ataki i kolejne dwie parady przeciwnika.

- To wszystko? - spytał wciąż kpiąc Anakin.

            Nim Len zdołał odpowiedzieć sztylet przeciął mu skórę na policzku. Znów upadł. Tym razem wygiął ramię co spowodowało, że tkwiący w jego ramieniu sztylet poruszył się. Tao zawył z bólu.
- Boli? - spytał z udawaną troską Vader - pozwól, że pomogę - dodał z uśmiechem.

            Nim ktokolwiek się zorientował co robi, wyjął sztylet z ramienia chłopaka. Ten wrzasnął jakby go obdzierano ze skóry. Jego żołnierze na pewno by to usłyszeli. 

- Co mu robisz potworze?! - krzyczała Natka.
- Ach tak nasza piękność - odpowiedział niemal śpiewem Anakin - zapomniałbym. Proszę przekazać pozdrowienia szanownemu tatusiowi - dodał z pogardą.

            Natasza pobladła. Jeśli to co robi ten chłopak mu coś wspólnego z jej ojcem, to może się to kiepsko skończyć. Zwłaszcza, że Len już teraz był w tragicznym stanie.

            Tymczasem Len wstał nadludzkim wysiłkiem. W ramieniu pulsował mu nieokiełznany ból. Wiedział, iż ma poprzecinane mięśnie i ścięgna. Uniósł broń stojąc za plecami Vadera. Ciął w dół. Dwa złączone sztylety, bez wysiłku zablokowały uderzenie. Kiedy obracał się na drugą stronę, sprowadzał w dół miecz Lena. Wtedy dwie rzeczy zdarzyły się równocześnie. Jeden z żołnierzy S.O.L.A.R otworzył drzwi na oścież, a Anakin rzucił w niego jednym ze sztyletów. Trafił prosto w krtań. Szeregowiec padł martwy. Wtedy blondyn znów poruszył dłonią, a drzwi zatrzasnęły się z trzaskiem, usuwając przy tym żołnierza za próg.

- Jak... to robisz? - wydukała przerażona Natka.

            Spojrzał na nią. Jego twarz nie wyjawiała żadnych emocji. Uderzył łokciem Lena w twarz. Ten ponownie padł na podłogę.

- Jestem najpotężniejszym wojownikiem na świecie - powiedział Anakin.
- Posiada moc o jakiej mówił van Petescu - syknął z podłogi Tao.
- Niezupełnie - zaprotestował Anakin - ja przewyższam moce jakie posiadają ludzie w tych stronach kontynentu - wyjaśnił z uśmiechem - widzieliście już co potrafię.

            Machnął dłonią, a stojąca na oknie doniczka z fiołkiem poleciała nad Lena i opadła z łoskotem na jego plecy. Rozbiła się na nich. Tao jęknął. Pomimo tego wstał.

- Chcesz dalej walczyć? - rozbawił się napastnik.
- Nie chciałem - zaprotestował cicho Len - to ty mnie napadłeś. Dlaczego?
- Słyszałem o wielkim i silnym Tao - odparł Anankin - chciałem cię sprawdzić.

            Rozjuszony powodem napaści oraz kompromitującą porażką Len ruszył jeszcze raz do boju. Zamachnął się okrutnie i został zablokowany przez sztylet Vadera. Ten kopnął go w udo dwa razy, lecz Len nie upadł. Anakin przywołał do siebie drugi sztylet. Uderzył Lena rękojeścią w głowę. Ten upadł znowu na kolana. Skrzyżował ostrze. Każde z nich znajdowała się po jednej ze stron szyi chłopaka.

- Mógłbym cię zabić, gdybym chciał - powiedział - ale tego nie zrobię dziś. Pamiętaj co mi zawdzięczasz wielki wojowniku - rzekł z pogardą. 

Otworzył gestem okno. Wyrzucił przez nie dwa sztylety i wyskoczył z zadziwiającą zwinnością.

34. Odwilż



Koniec końców kocha się swą żądzę, a nie to, czego się pożąda

F. Nietzsche
Rozdział 34
Odwilż

            Wysoki, szczupły mężczyzna w sile wieku przechadzał się nerwowo po ciasnej komnacie. Ubrany w zdobny czerwony kontusz i brązowy, skórzany pas. Co chwilę tarł nerwowo dłonią po pochwie swojego oręża. Andriej van Galarescu, bo tak się nazywał ów mężczyzna uczestniczył właśnie w kolejnym spotkaniu rumlandzkiej rady wojenny.

- Co to oznacza, że kapitan Tao natknął się na chorągiew Ordyńców? - spytał Jon van Ionescu.
- Setka naszych sąsiadów zza Zachodu - zaczęła tłumaczyć Namada - zbrojną, zorganizowaną grupą przekroczyła granicę i zaczęła plądrować wsie po naszej stronie.

            Wiśniowe włosy kobieta upięte miała w elegancki kok. Ubrana była w ciemne, przylegające do ciała, obcisłe spodnie, wysokie buty podszyte białym futrem, białą bluzkę z głęboko wyciętym dekoltem, który podkreślał jej duży biust oraz marynarkę w kolorze spodni. Na szyje założyła naszyjnik z białych pereł. Wiedziała, że tak ubrana podobała się mężczyzną. Mimo upływu 38 lat, była dalej niezwykle atrakcyjną kobietą. Teraz także czuła na sobie wzrok tych facetów. Nie chciała przed sobą przyznać, ale pochlebiało jej to. Od dawna brakowało jej mężczyzny. Powoli zdawała się nawet nie zwracać uwagi czy jegomość, który pożera ją wzrokiem jest żonaty czy nie.

- Co zrobimy? - spytał Andriej.
- Generał van Petescu pisze, że wysłał S.O.L.A.R pod północną granicę - rzekł szef wywiadu - on sam, osobiście będzie zwalczał Ordyńców.
- Wasza Wysokość, co postanowisz? - spytał Józef van Danilescu.

            Marc zmarszczył mimowolnie czoło. Jego rządy miały przynieść państwu odprężenie po wojnie domowej i najazdach bestii z Czarnolasu. Tymczasem cały czas musiał zajmować się stabilizowaniem sytuacji, która stawała się coraz bardziej napięta.

- Jak się mają sprawy u Indian? - spytał po chwili milczenia.
- Dumny Orzeł zdobyły aprobatę Mohikanów dla swoich decyzji - tłumaczył van Ionescu - ma już poparcie dwóch dużych i leżących blisko siebie plemion. Mniejsze plemiona leżące w pobliżu Mohikanów i Rudych Kun mimowolnie musiały zaakceptować zmianę sytuacji w kraju.

            Monarcha westchnął ciężko.

- Wyślijmy kogoś z misją do Indian - zaproponował van Galerescu.

            Ayumi rzuciła mu zdziwione spojrzenie. 

- To bez sensu - stwierdziła - dowódca naszej floty tak bardzo boi się wojny, że gotów sprzedać jakiemuś Indiańcowi za mąż Wiktorię lub, którąś z innych szlachcianek.
- O! To dobre - stwierdził Andriej.

            Marc uderzył gniewnie w blat stołu.

- Nikt nie będzie decydował o wydaniu mojej siostry za mąż - zaprotestował.
- Jak to? - zdziwił się Andriej.
- Skończmy to bezsensowne spotkanie - zarządził władca - macie trzy dni na wymyślenie strategii działania!

            Po tych słowach wstał i wyszedł. Jego śladem podążyli pozostali ważni dowódcy. W sali pozostała tylko Ayumi oraz Jon van Ionescu. Brunet patrzał przez okno na topniejący śnieg.

- Ładnie dziś wyglądasz - zaczął rozmowę szef wywiadu.
- To oznacza, że w inne dni wyglądam brzydko? - droczyła się Ayumi.

            Mężczyzna poczuł się wybitnie wytrącony z równowagi, nic już nie powiedział. Machnął ręką i wyszedł.

            Niezrażona zachowaniem niedawnego rywala Ayumi ruszyła w stronę komnat Wiktorii. Doszła tam w mgnieniu oka. Brunetka, była siostrą króla i od niedawna również ciotką następcy tronu. Nic, więc dziwnego, że co niektórzy bardziej tchórzliwi dygnitarze poświęciliby jej cnotę dla dobra królestwa. Nie mówiąc już o wydaniu jej za mąż za jakiegoś podrzędnego Indianina. Namada skarciła się w duchu za myślenie o czerwonoskórych jak o kimś gorszym, lecz wciąż nie potrafiła się wyzbyć części nawyków i zachowań, które były typowe dla Ordyńców.

- Witaj! - krzyknęła w jej stronę Wiktoria, kiedy tylko przekroczyła próg.
- Hej - odparła radośnie.

            Siostra monarchy siedziała na wygodne, obitej czerwonym aksamitem sofie. Ubrana była w długą do ziemi niebieską suknię oraz białe pantofle. Obok niej usadowiła się jej bratowa, Joanna. Królowa trzymała koło serca zawiniątko, wewnątrz którego spał spokojnie przyszły król, Marc II. Para władająca Rumlandią uznała, że dziecko otrzyma imię na pamiątkę ojca, który sprawił, iż ród van Wolfescu stał się najpotężniejszym i przy okazji królewskim rodem.

- Jak się ma malutki władca? - spytała Ayumi.
- Coraz lepiej - odrzekła Joanna.
- Jak zebranie? - zapytała cicho Wiktoria.
- Nienajlepiej - odpowiedziała smutno Ordynka - mamy 3 dnia na wymyślenie planu - dodała i usiadła obok Wiktorii.

            Brunetka położyła jej swoją miękką i delikatną dłoń na ramieniu w geście pocieszenia.

- Będzie dobrze - szepnęła.
- Jasne - zgodziła się Namada - Jon van Ionescu próbował mnie poderwać po spotkaniu - dopowiedziała mimowolnie obojętnym tonem.
- I co? - spytała równocześnie kobiety.
- Nic. Nie jest w moim typie. Nie chcę dzieciaka brać do łoża.
- Aleś wybredna - zażartowała Joanna.

            Ayumi nic nie odpowiedziała. Konflikt pomiędzy Lenem Tao, a młodym van Ionescu przełożył się na cichy konflikt pomiędzy jego przyjaciółką, a tym ostatnim. Dopiero niedawne wydarzenia związane z zastraszaniem kapitana Tao i pomoc jakiej udzielał Jon Namadzie pozwoliły załagodzić relację między nimi.

- Nie bardziej niż twoja bratowa, wasza wysokość - rzekła wreszcie Ayumi.

            Twarz Wiktorii zalał uroczy rumieniec.

- Czekam na miłość - wydukała zawstydzona ciotka następcy tronu.
- Ta - przytaknęła jej Joanna.

            Ayumi postanowiła, że nie chcąc zawstydzać o wiele młodszej koleżanki dalej nie będzie opowiadać o tym na co ona czeka.

- Chodźmy na imprezę - zaproponowała niespodziewanie.

***

- Len napisał, że wyrusza na północ.
- Po co? - spytała szatynka.
- Nie znasz go - zauważyła różowowłosa - nigdy nie powie więcej niż to koniecznie.

            Ela wzruszyła w odpowiedzi ramionami. Jednym ruchem zrzuciła z siebie szkolny mundurek i stała na środku pokoju tylko w bieliźnie. Podeszła do szafy i zaczęła gorączkowo przeszukiwać jej zawartość.

- Znowu wychodzisz z Horią? - spytała Karolina Andrea.

            Potwierdziła ruchem głowy i szukała dalej. W końcu wyjęła krótką, czerwoną sukienkę, obszytą od dołu czarnymi         falbankami.

- Idziecie z nami? - spytała przyjaciółek.
- Dokąd? - zapytały równocześnie.
- Mamy przerwę między semestrami - stwierdziła Elka - i Wiktoria jest w mieście!

            Dziki aplauz wypełnił pokój studentek. W mgnieniu oka pozostałe dwie koleżanki również zabrały się za szukanie odpowiedniego stroju.

***

            Propozycja Ayumi spotkała się z życzliwą reakcją Wiktorii i Joanny, lecz był pewien problem. Jako królowa i jej bratowa nie mogły tak po prostu iść na miasto i się upić. Koniec końców postanowiły wypuścić się w miasto pod przykrywką. Wyjątkiem była Joanna, która nie mogła opuścić Szponów Króla.

            Ayumi szła właśnie, ubrana jak na spotkanie rady wojennej, przez jeden z korytarzy w pałacu, kiedy za jej plecami rozległ się dwuznaczny gwizd. Postanowiła nie reagować na potencjalnego adoratora. Szła walcząc ze sobą by się nie obrócić. Kusiło ją to bardzo, zwłaszcza że czuła jak tajemniczy mężczyzna pożera jej pośladki wzrokiem.

- Gotowa? - spytała ją Wiktoria, kiedy doszła do pustej komnaty gdzie miały się spotkać.
- Jasne - odparła radośnie.

            Dopiero potem spojrzała na Wikę. Młoda dama ubrana była w szarą spódnicę, białą, prostą koszulę z długimi rękawami. Na wszystko naciągnęła długi do kostek - jeszcze nie zapięty - ciemnoszary płaszcz, z wysoko postawionym kołnierzem. Szyje owinęła grubym, białym szalem z owczej wełny. Charakterystyczne, podkreślające jej oczy czarne oprawki okularów zastąpiła kasztanowymi. Włosy spięła z tyłu, tak by wyglądały na o wiele krótsze niż były w rzeczywistości. Udało się to osiągnąć całkiem nieźle. Pomimo to dziewczyna dalej była niezwykle atrakcyjna.

            - Idźmy - oznajmiła siostra króla.

***

            Tamara, Karolina Andrea oraz Elka z Horią, który na dobre już rozstał się z największą rywalką swojej partnerki, czyli Sophie van Amarenescu, ruszyli na miasto. Horia ubrał się w swój wyjściowy strój. Karolina Andrea przyozdobiła się w ten sam strój, który miała na sobie podczas rozejścia się Tamary i Rufusa Szkwała. Ubrana w czarną, obcisłą sukienkę z zamkiem wzdłuż lewego pośladka, zdawała się prowokować z każdym krokiem do rozpięcia go. Do tego ciemne rajstopy i biały sweter. Tamara wolała odziać się w podobną do koleżanki czarną spódniczkę tylko bez zamka. Do tego czarny sweter i ciemne rajstopy. Lubiąca się odróżniać od reszty Elka wybrała czerwoną mini i gorset o odrobinę jaśniejszym odcieniu oraz białą bluzkę.

            Dziewczyny zebrały się w gospodzie "U Korsarza" tuż za Szponami króla. Zajęły jeden z wolnych stolików i zamówiły dwa dzbany półsłodkiego, czerwonego wina.

            Wnętrze głównej sali było niemal puste. Siedziało w niej tylko kilkoro stałych bywalców. Głośne odgłosy ich zabawy słychać było jeszcze przed wejściem.

- Kiedy będzie Wika? - spytała Tamara.
- Niedługo - odparła Ela i zatonęła w ustach swojej męskiej zdobyczy.

            Wiktoria przybyła w towarzystwie Ayumi i dwóch żołnierzy w przebraniach jakieś pół godziny później. Strażnicy usiedli w odległym kącie sali i zamówili sobie dzban rozcieńczanego wina, czym narazili się na szydery ze strony stałych bywalców gospody. Nie wzięli sobie, jednak tego do serca. Mieli zadania i musieli je wykonać.

            W czasie, kiedy żołnierze rzucali gniewne spojrzenia na pijanych mieszkańców stolicy, Ayumi i Wika przywitały już wszystkie koleżanki i Horię. Tamara wyraźnie cieszyły się widząc pierwszy raz od dawna swoją ordyńską przyjaciółkę.

- Słyszałam, że miałaś faceta - zagadnęła ją Namada, siedząca na przeciwko niej.
- Chłopca - poprawiła ją rozluźniona pod wpływem wina nastolatka.
- Zawsze coś - skwitowała Elka.

            Ayumi obrzuciła ją dziwnym spojrzeniem, które wyrażało coś jakby... zazdrość. Żadna z zebranych kobiet nie postanowiła drążyć tematu, a sama szatynka powróciła do obściskiwania z Horią. Tylko Wiktoria robiła zgorszoną minę, kiedy dłoń chłopaka wpełzła pod bluzkę jej przyjaciółki.

            Półtorej godziny później każda z nich była już dobrze wstawiona. W między czasie sala zapełniała się powoli gośćmi. Kilku samotnych mężczyzn patrzyło na grupę samotnych kobiet z pożądaniem.

            Ayumi postanowiła spróbować sił i wyrwać któregoś z nich. Wiedziała, że w porównaniu z młodszymi koleżankami ma znacznie mniejsze szanse, jeśli któraś spróbowałaby rzucić jej wyzwanie i podbić do tego samego faceta. Miała jednak o wiele większe doświadczenie i chciała czegoś innego niż młode. Nie szukała młodziaka, któryby tylko dobrze "przetrzepał jej co trzeba" - jak nazywała to w myślach. Chciała znaleźć kogoś, z kim mogłaby się spotykać na poważnie.

            Zdecydowała się zagadać umięśnionego, bruneta, o wydatnej szczęce. Stał przy barze i sączył spokojnie ciemne piwo. Wybór jego trunku zaskoczył Ayumi. Zamówiła jasny, pszeniczny browar.

- Mogę się przysiąść? - spytała go.

            Obrzucił ją zdumionym głosem, lecz nie zaprotestował. Uznała to za znak zgody. Usiadła obok i chlusnęła potężny łyk piwa. Widocznie zrobiła tym wrażenie na mężczyźnie, gdyż ten powiedział wreszcie:

- Jestem Jospeh.
- Ayumi - odrzekła trzydziestoośmiolatka.

            Uścisnął jej mocno dłoń. Był silny, a jego ręce wyglądały na spracowane. Miał dobrze widoczne żyły. Paznokieć na małym palcu miał stłuczony w pajęczynkę.

- Jestem kowalem - wyjaśnił widząc pytający wzrok kobiety.

            Ela w tym czasie tańczyła z Horią. Student stał się najbardziej znienawidzonym facetem w knajpie. Większość jej bywalców była zauroczona jego partnerką. Widząc to chłopak postanowił nie brylować dalej na parkiecie. Wrócił trzymając się za ręce z szatynką do zajmowanego przez jej przyjaciółki stoliku.

            Wyraźnie już pijana Tamara tańczyła z jakimś nastolatkiem na boku sali. Karolina Andrea, która wraz z Wiktorią była najbardziej trzeźwa uległa wreszcie namową około trzydziestoletniego nieznajomego i ruszyła z tańczyć do lecącego akurat wolnego kawałka. Tylko siostra króla siedziała smutna przy stoliku.

- Co jest Wika? - zagadnęła ją Ela.
- Wy macie powodzenia, a ja nie - rzekła z wyrzutem brunetka.
- Bo robisz się bardziej święta od kapłanek.
- To źle, że nie chcę zdjąć majtek przed pierwszym lepszym? - warknęła oburzona.
- Nie, ale pamiętam, że kiedyś byłaś inna.
- Byłam.
- Dlaczego? - spytała zdziwiona szatynka - skąd ta zmiana? - dociekała Elka.
- Mój brat został królem - powiedziała trochę z dumą, a trochę z żalem Wiktoria - nie chcę żeby mówili o mnie "Rozwarta Księżniczka" - wyjaśniła myśląc o tym jak ludzie nazywają żonę pułkownika van Nicolescu.

            Ela nie odpowiedziała. Nalała im wina i wychyliła swoją porcję jednym ruchem. Wika w tym czasie rozejrzała się po sali. Ayumi obściskiwała się z niedawno poznanym mężczyzną. Tamara kołysała się w ramionach jakiegoś chłopaka. Jej znajoma blondynka próbowała wyrwać się z łap na zbyt wiele sobie pozwalającego w tańcu mężczyzny. Księżniczka szczerze jej współczuła.

- Wika - jej obserwacje przerwał głos Eli - jak chcesz idź do domu. Widzę, że źle się tu czujesz - poleciła szatynka - odwiedzimy cię niedługo - obiecała na koniec.
- Ok - odpowiedziała Wiktoria beznamiętnie - Dobranoc - powiedziała i przytuliła przyjaciółkę na pożegnanie.

            Chwilę później Karolina Andrea powróciła do stolika. Szczęśliwa z wyzwolenia się wreszcie od namolnego partnera w tańcu.

- Gdzie twoja koleżanka? - spytała Eli.
- Źle się tu czuła i poszła - wyjaśniła obojętnym tonem.
- Czemu?
- Jest jeszcze bardziej święta niż ty - powiedziała wyjątkowo bez oskarżenia w głosie.
- To chyba źle, bo poszli za nią ci dwaj z drugiego końca sali - zauważyła blondynka.

            Zszokowana Ela podniosła wzrok. W miejscu, o którym mówiła Karola siedzieli wcześniej strażnicy pilnujący bezpieczeństwa członkini królewskiej rodziny.

- Ty nie wiesz - powiedziała z niedowierzaniem - to była Wiktoria, siostra króla.
- Coooooooooo? - przerwał jej jęk Horii.
- To nie dziwi mnie jej zachowanie - przytaknęła ze zrozumieniem blondynka.

            W tym momencie do stolika podszedł jej niedawny adorator. Ponownie prosił ją do tańca, przepraszając przy tym za swoje wcześniejsze zachowanie. Dziewczyna pozostawała nieugięta. 
 Wkrótce i ona - wraz z Tamarą - opuściła ten przybytek.

- Nie idziesz z nimi? - Ayumi spytała Eli po powrocie do stolika.
- Nie - odrzekła tamta - mam wolne - dodała uśmiechając się lubieżnie.

            Oczy Eli szkliły się jakby sama wypiła wiadro wina. Nie było to dalekie od prawdy. Przesiadła się na drugą stronę stołu. Położyła dłoń na udzie Ayumi i przejechała po nim delikatnie. Namada była w takim szoku, że nawet nie zareagowała. Tymczasem druga dłoń Eli spoczęła na dole jej pleców. Do głębi jej głowy doszło pijackie, bezpośrednie pytanie Eli.