środa, 30 kwietnia 2014

10. Pani ambasador


"Co mężczyz­na przez rok ob­myślił, ko­bieta w jed­nym dniu obali." 
 Demostenes

Rozdział 10
Pani Ambasador

            Lucy Thai była już od trzech dni gotowa do wyjazdu do Rumlandii i objęcia posady ambasadora Ordy w tym kraju. Ordynka liczyła sobie już 29 lata. Miała ciemną karnację i długie, proste czarne włosy, które pięknie lśniły w blasku letniego Słońca. Czarne oczy potrafiły urzec swoją głębią i kuszącym spojrzeniem, którym uwiodła już niejednego mężczyznę. Ostro zakończone brwi nadawały jej wyglądowi drapieżności. Lubiła ubierać krótkie sukienki lub inne ciuchy, jeśli ich długość kończyła się tuż pod pupą. Dobrze się w nich czuła - zwłaszcza w tych mających dużo koronek. Często można ją było spotkać w ubraniu z dekoltem, który ładnie podkreślał jej średniej wielkości biust. Czasami kobieta lubiła ponarzekać na jego rozmiar, ale koniec końców nie był o ani za duży, ani za mały. Kiedy kupowała stanik zawsze wybierała miseczkę C. Do takich ubrań zwykle dobierała wysokie buty. Tak było i tym razem. Co watro zaznaczyć, kobieta była niska. Liczyła sobie raptem 156 centymetrów. Ogólnie cała była drobnie zbudowana.

            Tego dnia czekała pod jednym z pubów w stolicy Ordy na towarzyszy. Ubrana była w jedne ze swoich ulubionych, wysokich do kolan kozaków w kolorze grafitu. Miała na sobie czerwoną sukienkę, która miała wycięcia po obu bokach, tak że na jej żebrach i w okolicy nerek nie miała na sobie ani nitki materiału. Część przy biodrach z częścią w okolicy bikini łączyły tylko dwa paski z szerokiej czerwonej koronki, jeden zakrywający pępek, a drugi przylegający jej do kręgosłupa.

            Kobieta oczekiwała niecierpliwie na gości. Miało do niej przybyć znacznych dwoje mężczyzn i ich obstawa w sile trojga Oryńskich wojaków. Jak do tej pory faceci się spóźniają, to nie wpływa dobrze na kobietę. Wreszcie zza rogu pobliskiego budynku wychodzi gromada przedstawicieli płci brzydkiej. Na przedzie idzie Ordyniec, w nietypowym umundurowaniu i uzbrojeniu. Za nim podąża podstarzały emigrant z sąsiedniego kraju. Jego dawne blond włosy, są coraz bardziej siwe. Żeby to zakamuflować obciął się bardzo krótko i z daleka wygląda prawie jakby był łysy. Wygląda przez to nieco komicznie. Niemniej pułkownik Denis van Nicolescu na pewno nie jest postacią komiczną. Sam o sobie myśli, natomiast że jest postacią dramatyczną, która utraciła wszystko i teraz będzie walczył ażeby to odzyskać. Za nim podążał znacznie młodszy mężczyzna, który miał zaledwie kilkumilimetrowe włosy, on również obciął się niedawno. Chciał zakamuflować się w Ordzie, a jako prawie łysy powinno być mu łatwiej, gdyż być może nikt nie rozpozna w nim księcia Rumlandii.

- Witam panów - przywitała się Thai.
-  Wchodźmy już - odrzekł cierpko Denis.

            Niezbyt zadowolona z takiego przywitania Lucy weszła przodem do lokalu. Za nim weszła dwójka  ludzi z obstawy, smutni dżentelmeni z Rumlandii i ostatni członek obstawy. Wiedziała, że będą patrzeć na jej tyłek wchodząc do lokalu i tak też było.

- Nie zła jest - rzucił Filip do Denis, kiedy kobieta oddaliła się już od nich.
- Nie zła? Książę chyba nie widział nigdy w życiu lepszej! - zaperzył się pułkownik.
- Nie tak oficjalnie pacanie - odwarknął książę.

            Mężczyźni doszli do stolika, przy którym już siedziała Lucy, a jeden z wartowników stał tuż nad nią i wpatrywał się w jej dekolt zamiast rozglądać się czy na jego pana nie czyha gdzieś tu zamachowiec. Denis domyślił się już wcześniej, że z tą kobietą będą problemy, ale nie wiedział, iż nastąpi to tak szybko. No cóż jeden kłopot więcej do uporania się dzisiaj. Zaniepokoił go zwłaszcza cielący wzrok Filipa. Usiadł wobec tego naprzeciw przyszłej ambasadorki, tak żeby Filip nie wpatrywał się w nią przez cały czas.

- Co to za hałastra z dziwką na czele? - warknął w ich kierunku jakiś pijak spod ściany.

            Istotnie widok dwójki niemal łysych plus skąpo odzianej kobiety w otoczeniu uzbrojonych w halabardy w dłoniach i krótkie miecze w pochwach wartowników w pubach był niecodzienny. Ludzie patrzyli na nich z zaskoczeniem. Mogli nie brać halabardy, a zamiast nich wziąć drugi krótki miecz. Będą wiedzieć na przyszłość.

- Zajeb go - szepnął cicho Filip do stojącego za jego plecami żołnierza.

            Halabardnik ruszył już ku pijakowi, ale Denis złapał go za nadgarstek. Woj spojrzał zdziwiony na swojego wodza, a ten rzekł:

- Nie rób scen tu.
- Pułkowniku, pan się zapomina - warknął do niego Filip - ja tu dowodzę.
- Jak wywołasz zadymy to nie tylko ty możesz zginąć, ale też i pani ambasador.
- O młody i tak nie po dymasz - charczał pijak - ona się już dziś napracowała. Chyba, że jesteś jej alfonsem!

            Lucy ścisnęła nadgarstek Filipa. Jej reakcja była natychmiastowa i prawdopodobnie chciała nie dopuścić żeby książę rozlał krew, jednak jej zachowanie tylko przyspieszyło reakcje chłopaka.

- Zabij - wyszeptał.

            Denis nie zdążył nawet zareagować. Dwaj wartownicy poszli w stronę pijanego Ordyńca. Jeden z nich wycelował halabardę. W lokalu rozległ sie wrzask i dzikie piski kobiet. Żołnierz wykonał pchnięcie. Drzewiec przedziurawił pierś mężczyzny spod ściany. Jego towarzysze czekali jak narazie w dziwnym spokoju. Drugi z wartowników patrzył czy nie spróbują zrobić nic głupiego, lecz oni porwali ciało zamordowanego i wyszli z pubu.

- Mordercy! Mordercy! - ryczeli stali bywalcy pijalni.
- Baczność - warknął Denis do żołnierzy - przygotować się do wymarszu.

            Wartownicy ustawili się. Dwaj odpowiedzialni za morderstwo zajęli pozycje z przodu kordonu. Za nimi stanął Denis, Filip i Lucy Thai. Za kobietą znalazł się ostatni z wartowników. Publiczność w dalszym ciągu wykrzykiwała przeróżne obelgi w stronę gości.

- Naprzód! - rozkazał pułkownik.

            Wyszli w pośpiechu. Kilka osób rzuciło za nimi pustymi butelkami. Zamykający pochód żołnierz oberwał w plecy. Na szczęście zachwiał się tylko i nic mu się nie stało. Na zewnątrz nie zatrzymywali się. Denis rozkazał iść do karczmy oddalonej o 4 ulice stąd. Tam z pewnością nikt nie usłyszy o zamieszkach w tym pubie. Najpierw, jednak muszą pokonać dystans do tamtego obiektu.

- Mamy problem - oznajmił żołnierz z przodu.
- Jaki? - spytał idący za Denisem Filip.
- Niech Wasza Wysokość spojrzy.

            Pułkownik nie musiał się przyglądać jakoś strasznie długo. Natychmiastowo zauważył, że przed nimi idzie troje uzbrojonych mężczyzn. W oknie jednego z pobliskich budynków dodatkowo czekał też łucznik i to jego Denis obawiał sie w tej chwili najbardziej. Jeden celny strzał zrobi to czego nie udało się dokonać całej armii Marc van Wolfescu, znanego teraz jako Marc I.

- Za nami jeszcze dwóch - powiedziała Thai.
- Mamy problem - skwitował Denis - Aslam z eskortą zajmijcie się tymi na przedzie. Ja z księciem i panią Lucy przedrę się przez nich do celu. Jak tylko będziemy na tyle daleko, że łucznik nam nie będzie zagrażał rzućcie halabardy i spierdalajcie do nas. Jasne?
- Tak - powiedzieli Filip i kobieta.
- Tak jest - odrzekli wartownicy.
- Do dzieła.
- Obyśmy przeżyli - martwił się książę.

            Trójka żołnierzy popędziła do przodu. W pobliżu jak na złość nie było ani jednego żołnierza, który mógłby ich wybawić. Kolejny błąd jaki dziś popełnili to za mało wojów w obstawie. Kiedy Denis w dalszym ciągu się przyglądał jak jego obstawa biegnie na tamtych trzech, łucznik wypuścił pierwszą strzałę. Trafiła. Prosto w łydkę. Jeden z Ordyńców padł na ziemię. Trójka Ordyńców z przodu rzuciło się do przodu i wymachiwało krótkimi mieczami. Był to największy plus dla halabard, przewaga zasięgu dawała nadzieję na przeżycie. Aslam pchnął czubkiem broni napastnika prosto w żebra. Tamten padł na ziemię zalewając się krwią. Szef trzyosobowej obstawy nie wyciągał z niego broni. Wyjął krótki miecz i ruszył na bandytę, chcącego dobić rannego.

- Teraz - ryknął Denis i popędził wraz z Filipem i Thai do przodu.

            Usłyszał świst strzały nad uchem i tupot stóp za plecami. Strzała nie była na szczęście wycelowana w nich. Adresowano ją w ranionego wcześniej żołnierza. Biedak nie miał żadnych szans, dostał centralnie w twarz. Padł ze zmasakrowaną twarzą na bruk, a miejsce gdzie kiedyś miał nos dało początek wartkiemu strumieniowi krwi. Drugi z żołnierzy obstawy stracił halabardę, ale walczył już krótkim mieczem z tak samo uzbrojonym napastnikiem. Denis wyjął zza pasa swój oręż i w pełnym biegu ciął bandytę w bok. Trafił, a tamten zachwiał się. Wartownik wykorzystał to i dobił go. W tym samym czasie Aslam uporał się z kolejnym, lecz łucznik w oknie trafił go w ramię. Szychy wypuściły się przed obstawę i pognały do miejsca ratunku.

- Zatrzymajcie ich - wydarł się jeden z goniących ich ludzi.
- Aslam wiesz co robić - rzucił za plecy van Nicolescu.

            Dwójka Ordyńców rzuciła się w wir walki z dwójką rodaków, których wspierał łucznik. W między czasie jak się później okażę nadbiega już powoli wsparcie dla bandytów z lokalu, w którym doszło do nagannych zachowań obu stron.

            Trójka szych pędziła sprintem, ile sił w nogach. W końcu pokonali dzielące ich od celu metry. Wskoczyli za drzwi do karczmy. W środku było tylko kilka osób. Denis znał tu właściciela. Miał nadzieję, że to pomoże im znaleźć bezpieczne schronienie do czasu nadejścia wsparcia.

 - Poczekajcie - zwrócił sie do towarzyszy.

            Podszedł do baru i zamienił parę słów z barmanem. Spytał m.in. o to czy jego szef jest w karczmie. Barman uprzejmie odrzekł, że karczmarz wyszedł na chwilę na miasto i wróci za kilkanaście minut, a przynajmniej za tyle powinien być ponownie w swoim przybytku.

- Musimy poczekać - wyjaśnił Filipowi.
- To może zajmiemy się naszymi sprawami? - spytała Thai.
- I tak nie mamy nic lepszego do roboty - zawtórował jej książę.

            Denis niechętnie na to przystał. Uważał, że z powodu emocji jakie wywołały i nich wcześniejsze wydarzenie nie będą w ogóle wymyślić nic twórczego czy zbrodniczego, ponieważ wcześniej długo debatował z Filipem o tym jak by móc wykorzystać podróż pani ambasador do Rumlandii do własnych celów. W każdym razie, ustalili że trzeba za jej pomocą zacząć siać chaos i zamęt w kraju.

- Ile osób bierzesz do stolicy? - zagadnął kobietę.
- Kilkanaście - odpowiedziała - muszę mieć z dziesięć wartowników. Pracowników administracyjnych też powinno być z około dziesięć. Reszta moich podwładnych to będzie tak z dwanaście ludzi. To już masz 32 Ordyńców. Będę też chciała wziąć ze sobą kilka osób, które oficjalnie się tam nie wybierają...
- To znaczy kogo? - przerwał jej Filip.
- Dywersanci, zadymiarze, szpiedzy - wyliczał Denis.
- Nie- zaprzeczyła kobieta - to będą tacy ludzie, którzy będą świadczyć nieoficjalne usługi dla ambasady, nie wnikajcie co to oznacza, bo i tak nie wyjaśnię wam tego.
- To ilu naszych możesz zabrać?
- Oni też pójdą tam nieoficjalnie - odpowiedziała z uśmiechem - razem z nimi uda się jeden mój człowiek. To on będzie kontaktem między nami. Ambasada zapewni waszym ludziom pełne wsparcie i pomoc w namierzeniu celów oraz wystawieniu ich w pewnych szczególnych sytuacjach - wyjaśniła Thai.
- To jak oni się dostaną do kraju? Drogi są obstawione przez psy króla - zmartwił sie Denis.
- Nie mów o nim król - skarcił go młodszy towarzysz.
- Pójdą w drobnym odstępie od mojego orszaku.

            W tym momencie do karczmy wbiegło troje uzbrojonych mężczyzn i jedna kobieta. Kobieta nie pochodziła z Ordy. Miała skandynawskie rysy twarzy i blond włosy. Za nimi wpadł karczmarz i Aslam, któremu z ramienia sterczała strzała.

- Pułkowniku - wychrypiał żołnierz.

            I dopiero wtedy van Nicolescu dostrzegł, że ma on o wiele więcej ran, niż kilka minut wcześniej. Nim Denis zdążył odpowiedzieć cokolwiek, jeden z uzbrojonych żołnierzy wpakował Aslamowi nóż pod żebra. Żołnierz skonał w kilka uderzeń serca później.

            Wysoka, szczupła blondynka o figurze klepsydry wysunęła się przed swoich kolegów o morderczych spojrzeniach. Ona sama miała, natomiast różne kolory tęczówek. Jedna z nich była jasnobrązowa, a druga ciemnoszara. Te oczy nie mogły mu się pomylić. Denis widział już tą kobietę i z pewnością było to na balu u niego w twierdzy. Tylko jak ona się nazywała? Nie potrafił sobie tego przypomnieć teraz, lecz wiedział już, że z tym iż pochodzi ona ze Skandynawii nie pomylił się.

- Pan mnie pamięta pułkowniku - odezwała się Skandynawka - na pewno nie mógł mnie pan zapomnieć - sama sobie odpowiedziała - nazywam się Natalia Larsson i wiedzieliśmy się już na balu w Twierdzy Dzikie Pola.
- Pamiętam.
- No właśnie... i to by było na tyle z tych miłych tematów - powiedziała chora na heterochomię dziewczyna - pana człowiek zabił mojego.
- A twoi ludzie trójkę moich.
- Jednak tamta trójka wymordowała jeszcze piątkę przyjaciół mojego człowieka.
- To co?
- To był cenny dla mojego kraju człowiek.
- Może się dogadamy - wtrąciła się Lucy.

            Przyszła pani ambasador wstała od stołu i podeszła do Natalii. Stała bardzo blisko niej, na odległość mocnego chuchnięcia. Wyszeptała kilka słów Skandynawce do ucha i obejmując ją w pasie nakłoniła do pójścia za sobą. Podeszły do karczmarza i jemu również coś powiedziała. On pokiwał tylko potakująco głową, za co otrzymał trzy złote monety. Z pewnością było to więcej niżby śmiał oczekiwać. Lucy poszła na zaplecze, a Larsson dreptała tuż za nią. Od chwili, kiedy zniknęły za kotarą do pojawienia się ich z powrotem minęło ponad dwadzieścia minut. W tym czasie nikt wewnątrz karczmy nie wymienił słowa. Nikt nawet nie wstał czy też nie zamówił piwa.

            W końcu wróciły kobiety. Lucy miała nieco potargane włosy, a Larsson mocno zaczerwienione policzki. Denis bez trudu domyślił się co robiły i jak ambasadorka namówiła tamtą do zmiany poglądu na ostatnie wypadki.

- Wychodzimy - powiedziała Natalia do swoich Ordyńców.
- My też  - rzekła z kolei Thai do swoich Rumlandczyków.

            Filip i Denis posłusznie poszli za swoją wybawicielką. Nie mieli bowiem złudzeń, że w razie walki ludzi Skandynawki z nimi, nie mieliby szans, albowiem tylko van Nicolescu miał przy sobie jakąkolwiek broń. Pani ambasador zapłaciła za ich los własnym ciałem, za co Denis był jej bezgranicznie wdzięczny.

- Nie pogadamy już o twojej wyprawie - odezwał się w końcu książę.
- Nie mów już nic, ok? - zganiła go Lucy - to twoja wina. Gdybyś nie kazał zabić tamtego, to by tak nie było. Chuj mnie obchodzi, że chciałeś zabłysnąć rycerskością. Tu jest Orda, a nie Rumlandia nie zrobisz wrażenia na kimkolwiek robiąc z siebie wielkiego pana i wysyłając swoje psy na bezbronnego pijaka.

            Widać było, że jej przemowa mocno dotknęła księcia. Nie odezwał się on już ani słowem do niej i Denisa aż do końca spaceru do ich kwatery. Denis też milczał, myślał o tym jak blisko byli tego dnia śmierci - i to dwa razy.

- Żegnam panów - powiedziała im Lucy na pożegnanie - i mimo wszystko miło było poznać.

            Kiedy szła dalej, kręciła ochoczo biodrami w obie strony. W związku z powyższym mężczyźni zatrzymali się odrobinę dłużej przed wejściem żeby popatrzeć dłużej na ten spektakl. Kiedy była już tak daleko, że nie mogli podziwiać jej "tańca", wkroczyli do środka i udali się do swoich komnat - w dalszym ciągu milcząc.

            Na Denisa w środku czekała już Anna. Żona wybaczyła mu już jego okropne zachowanie ostatnimi czasy. Między nimi znów wszystko było w porządku i oczekiwali w spokoju na przyjście na świat potomka i zarazem dziedzica rodu van Nicolescu. Denis pragnął bowiem wydziedziczyć Eustachego i przekazać cały majątek, jaki pozostawił w kraju, chociaż raczej lepszym słowem byłoby twierdzę jaką pozostawił w Rumlandii. Nie miał bowiem wątpliwości, że ten zdrajca jego syn, nie utracił twierdzy. Przecież Marc nie miał powodów żeby zabrać mu tytuł namiestnika Twierdzy Dzikie Pola, skoro przeszedł na jego stronę i walczył przecież obu wrogom.

- Jak spotkanie? - spytała go żona, sprowadzając przy okazji na ziemię z obłoków.
- Fatalnie.
- Czemu? - dopytała kładąc mu dłonie na ramionach i masując je delikatnie.
- Prawie zginąłem i to dwa razy.

            Dłonie Anny zacisnęły się sztywno na jego ramionach. Wywołało to przyjemne mrowienie u starego oficera. W końcu musiał, jednak strącić jej dłonie, gdyż zaczynało mu być już niewygodnie.

- Ktoś was rozpoznał? Jak? Dlaczego? - zarzucała go pytaniami żona.
- Filip chciał się popisać przed naszą przyszła ambasadorką.
- I co?
- Nie dałem rady powstrzymać go przed zabiciem jakiegoś pijaka, który miał oddanych kolegów i domyśl się jak się to potoczyło dalej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz