Rozdział
39
Ostatnie starcie
Len i jego
oddział opuścili Westdam z ogromnym uczuciem ulgi. Kilka - wydawałoby się
nieznaczących - incydentów zepsuło ogólnie sielski okres czasu spędzonego przez
nich w mieście rodu van Dojnal. Młody kapitan miał świeżo w pamięci
przesłuchania osób, które chciały w desperacji zdezerterować do księcia Filipa.
Sam
Tao podczas przesłuchiwań zachowywał się różnie. Od pobicia podwładnego,
chcącego zgwałcić pojmaną kobietę, przez wyzywanie podkomendnych aż po
współżycie płciowe z przesłuchiwanymi kobietami.
Wiedział,
że Akiko ma do niego żal o seks z rudą i brunetką, ale nie mogła go otwarcie
skrytykować jako, że był jej zwierzchnikiem. Domyślał się, iż starsza koleżanka
mogłaby posądzić go o zmuszenie wichrzycielek do aktu przez użycie przemocy,
ale wiedział, że to i tak nie zmieniłoby przeszłości - kobiety same się
zgodziły. Nawet mógłby powiedzieć, że same o to prosiły i do tego prowokowały,
ale czego mógł oczekiwać od pijanych - sam też był nieźle wstawiony. Ruda zasugerowała, że nie uniknie ich
najgorsze - mogła mieć rację. Późniejszy bieg wydarzeń dowiódł, że faktycznie
miała rację, bo pojmani mężczyźni zostali straceni z osobistego rozkazu van
Dojnala. Między złotookim, a namiestnikiem miasta doszło z tego powodu do
poważnej scysji.
- Jak śmiałeś?! - warczał Len na
Roberta - to ja dowodziłem w mieście! Nie miałeś prawa...
- Owszem miałem - przerwał mu
chłodno namiestnik.
- Jakim prawem? - spytał osłupiony
Len.
- Namiestnika miasta.
- Namiestnika, który jest podległy
bawiącemu u niego oficerowi armii.
- Oficera, który był tak pijany, że
ruchał dziwki zamiast je przesłuchać! - wybuchnął Robert.
Len
nie potrafił wybaczyć tej bezczelności namiestnikowi. Od tamtej pory wszelkie
formalności do wyjazdu - który nastąpił następnego dnia - załatwiała Akiko.
Linescu
sprawił się dobrze i z miasta wymaszerowała chorągiew licząca 100 piechurów i
10 jeźdźców, którym Tao zlecił role zwiadowców. Dodatkowo podążała z nimi grupa
markietanek- sanitariuszek. Wśród tych ostatnich były Helga i Danuta. Len nie
rozmawiał z nimi odkąd się pokłócili.
Podążali
naprzód byle szybciej, byle dalej od Westdamu, gdzie groził im wybuch małej
wojenki między namiestnikiem miasta, a jego tymczasowym zwierzchnikiem. Z
każdym przebytym metrem mogli czuć się spokojniejsi.
Wędrowali
wiele dni. Słońce coraz mocniej paliło ich z nad widnokręgu. Oślepiające
promienie i brak wody często zmuszał chorągiew do robienia zdecydowanie zbyt
długich - zdaniem kapitana - postojów. Zwiadowcy nie donosili o żadnych ruchach
wojsk przeciwnika.
Wszystko
to spowodowało, że Len zaczął lekceważyć rywali Marca I. Wódz poczuł się zbyt pewnie, a w ślad za nim i
żołnierze. Pozwolił zbyt bardzo rozciągnąć skromną kolumnę wojsk.
Zwiadowcy
jechali około kilometra z przodu. Potem podążała gromada najstarszych stażem
podwładnych Lena - w liczbie około 20 osób. Za nimi szły pojedyncze szeregi w
odległości od metra do kilkudziesięciu metrów. Kapitan Tao podążał mniej więcej
w połowie formacji.
Spokojny
do tej pory przemarsz został gwałtownie przerwany przez świst powietrza
lecących z lasu grotów strzał. Nikt nie miał pojęcia kto i skąd atakuje.
- Padnij! - Len wydał rozkaz.
Wojsko
momentalnie padło na glebę. Większość wykonała rozkaz, chociaż zdarzyły się
pojedyncze przypadki trafionych strzałami. Trudno było ocenić czy pozostawią
rany czy zabiły... Oddział był zbyt rozproszony. Len mógł tylko patrzeć jak
kolejne strzały mkną w powietrzu. Widział jak jego ludzie rozpaczliwie próbują
się bronić.
- Wstawać! - gdzieś z przodu
rozległ się głos Akiko - do broni! Co kobieta ma was wyręczać?!
Len
podniósł wzrok i zobaczył jak kobieta celuje swoim łukiem pojedyncze strzały do
lasu. Namada nie próbowała trafić. Ona po prostu chciała dać przykład. Len
kibicował w myślach jej z całych sił. Mrugnął oczami. Kiedy spojrzał znów,
idący obok Akiko ludzie wzięci z Westdamu strzelali ze swoich łuków.
- Formować się! - rozkazała im Namada,
a oni jej posłuchali.
Łucznicy
przykucnęli w dwuszeregu. Jeden był obrócony w lewo, a drugi w prawo - w każdym
znajdowało się 5 mężczyzn. Akiko stała przed nimi i strzelała tam gdzie widziała
ślad wroga. Westańczycy dawali mężny przykład dla pozostałych.
- Do mnie! - Tao wydarł się na
będących za nim podwładnych.
Niewielka
grupa podniosła się, chociaż nie okazywali żadnych oznak zadowolenia. Powoli i
nieśpiesznie podchodzili do Lena. Kilka strzał trafiło w jednego z mężczyzn.
Padł martwy, a wydobywająca się z jego ran krew utworzyła małą kałużę.
Ponagleni śmiercią towarzysza broni, zwiększyli swoje tempo i błyskawicznie
znaleźli sie u boku Tao.
Po
kolejnym "rzucie oka" Len zastał zupełnie inną sytuację. Jego
chorągiew zebrana w kilka gromad. Żołnierze chronili się za tarczami. Wciąż
mknęło w nich mnóstwo strzał. Kapitan starał się oszacować ilu mniej więcej
łuczników może ich atakować. Nie było to łatwe zważywszy na spory rozrzut
pomiędzy miejscami, z których wylatywały strzały. Mimo to Len stwierdził, że
napastników nie może być więcej niż 30 - 40.
- Za mną! - zawołał do swojej grupy
i z rozłożonym Mieczem Błyskawicy ruszył ku jednemu z "ognisk"
strzelców.
Kilkunastu
wojowników biegło za nim ku skrajowi lasu. Większość uzbrojona w halabardy - co
mogło stanowić pewien problem podczas walki w lesie - na szczęście mieli też
krótkie miecze. Im byli bliżej, tym więcej widzieli. Wchodząc do lasu Len
dostrzegł już sztandary, na których widniały skrzyżowane miecze, na fioletowym
tle. Złotooki nie zawracał sobie głowy czyj to symbol - na to przyjdzie pora
później. Obejrzał się jeszcze w tył i zobaczył jak kolejne grupy jego chorągwi
szturmują las, a drużyna Akiko osłania swoimi grotami tę, która była pod
największym ostrzałem.
Poprawa
organizacji podniosła morale drużyn, z jakich składała się chorągiew. Ta
dowodzona przez kapitana Tao wbiegła już do lasu i metry dzieliły ich od
kilkunastu wrogów. Sześciu łuczników szyło w nich strzałami, a za nimi stało
około 10 mężczyzn gotowych do walki białą bronią.
- Do ataku! - rozkazał Len - Co
najmniej jeden ma pozostać żywy! - ryknął kiedy byli już o kilka uderzeń serca
od wroga.
Tao
ubrany był tego dnia lżej niż reszta wojska. Miał na sobie tylko szerokie,
czarne spodnie i czerwony bezrękawnik. Każda strzała stanowiła dla niego
śmiertelne niebezpieczeństwo.
Złotooki
wyskoczył w górę i uniósł w górę miecz, ściskając go obojgiem dłoń. Lądując
przed jednym z łuczników ciął z całych sił. Rozległ się chrzęst metalu i
żelazny szyszak rozpadł się na pół, a po czole łucznika pociekła lepka krew.
Pierwszy wróg tego dnia padł.
Len
nie miał czasu cieszyć się sukcesem, gdyż tuż przed nim znaleźli się dwaj
żołnierze uzbrojeni w długie miecze i drewniane tarcze, na których namalowano
te same skrzyżowane miecze na fioletowym tle, które były na sztandarze. Chłopak
nie myślał długo tylko rzucił się po przekątnej w prawo - w tył. Oddalił się od
wroga w porę, gdyż dwa miecze przecięły powietrze w miejscu, gdzie stał jeszcze
kilka sekund temu.
Czuł
jak bije mu serce. Jeszcze nigdy nie robiło tego tak mocno jak teraz. Wiedział,
że jeden zły ruch - moment nieuwagi lub zbytniej pewności siebie - i zginie.
Chciał pożyć jeszcze wiele lat. Ten dzień nie może być jego ostatnim. Musi
przeżyć nawet jeśli miałby się wycofać z walki i dowodzić swoimi podkomendnymi
z dala.
Wstał
błyskawicznie na nogi. Jego ludzie walczyli z przeciwnikami. Co chwilę ktoś
krzyczał głośno z bólu. Jeszcze częściej dudniły uderzenia mieczy i trzaski
tarcz. Kilku mężczyzn już leżało na trawie. Len dostrzegł, że tylko jeden z
nich nosi barwy Armii Rumlandzkiej.
W
jego stronę biegł kolejny rywal. Nad głową trzymał miecz. Nie miał tarczy, ani
płytowej zbroi czy chociaż kolczugi. Ubrany był w lnianą koszulę i wełnianą
szatę wierzchnią. Nad jednym ramieniem widniał kołczan. Typowy strzelec-
ochotnik. Mógł być łatwym łupem, kiedy miało się kolczugę. W obecnej sytuacji
nawet on mógł uśmiercić słynnego partyzanta. Mimo to Tao zdecydował się na
ryzykowny manewr.
Kiedy
wróg był kilkadziesiąt centymetrów od niego zrobił szybki wymach w przód i
pchnął mieczem w klatkę piersiową wroga. Tak jak się spodziewał, rozciął szatę
i koszulę. Ostrze przebiło ciało łucznika. Krew bryznęła w każdą stronę.
Jeszcze nim to nastąpiło Len wyszarpnął miecz. Odskoczył szybko w lewo, nie
chcąc ryzykować, że opadający z nad głowy miecz pozbawi go życia.
Kolejny
wróg martwy. Kiedy wstał z ziemi zobaczył, że jego drużyna rozbiła wrogą. Dwóch
chłopaków z Westdamu celowało halabardy w jeńca. Kilku wojów ganiało wrogów,
którzy uciekli w głąb lasu. Len oszacował, że ma tylko kilku rannych. Na glebie
leżało kilka trupów wrogiej armii.
- Roger - zawołał jednego z nowych
żołnierzy- idź zobacz jak inne drużyny.
-Tak jest - odparł
dwudziestokilkuletni szatyn i pobiegł w stronę innych potyczek.
Rozkazał
związać jeńców i pilnować ich. Sam zebrał pozostałych pięciu wojów i powrócił
na drogę. Stamtąd miał już lepszy widok, na to co dzieje się na obrzeżach lasu,
po obu stronach traktu.
Kilka
potyczek już się zakończyło, a kilka nowych się rozpoczęło pomiędzy zwycięzcami
starych. Pojedynczy zbrojni ścigali
uciekinierów po lesie. Ciężko było wskazać, która strona wygrywa. W kilku
punktach lasu stali halabardnicy strzegący jeńców. Przy jednym z nich złotooki
zauważył Helgę i inne sanitariuszki. Widok jeńców podsunął mu pomysł.
Zdecydował
się uwolnić pojmanych towarzyszy broni. Miał do dyspozycji pięciu ludzi, ale
pokonanych wrogów strzegło zwykle po dwoje lub troje halabardników - tak
przynajmniej zauważył.
- Za mną! - wydał rozkaz.
Znów
biegł jak szalony, a za nim resztka jego drużyny. Otaczający go towarzysze
broni wiedzieli już co chce osiągnąć. Jeden z nich wyprzedził kapitana, mimo że
ubrany był w dużo cięższą kolczugę. To właśnie ten człowiek zaatakował jako
pierwszy. Jego atak został z łatwością zablokowany. Wtedy dobiegł Len i jego
ciosu nikt już nie zdołał zablokować - trafił idealnie tam gdzie chciał.
Błyskawicznie
rozprawili się z wartownikami. Len wydał rozkaz uwolnienia więźniów. Żołnierze
porozcinali więzy krępujące swoich towarzyszy broni. Ośmioro wojowniczych i
zdolnych ludzi odzyskało wolność.
Po
uwolnieniu ostatniego człowieka, Len zdał sobie sprawę, że bitwa zakończyła
się. W okolicy nie było żadnego wrogiego żołnierza. Część jego ludzi wracała z
lasu, a reszta gromadziła się już na drodze.
- Co się stało? - spytał stojącego
w pobliżu Linescu.
- Uciekli - odpowiedział porucznik
- goniliśmy ich, ale to na nic.
- Byli szybsi?
- Mieli ufortyfikowane pozycje i
wsparcie łuczników.
- Jak to?
- W lesie znajduje się strażnica i
niewielkie zabudowania wokół niej. Dodatkowo zbudowali też umocnienia wokół
całego terenu strażnicy.
- Prowadź mnie tam - polecił Len -
niech Akiko Namada dowodzi do czasu mojego powrotu - powiedział do innych
wojaków.
Linescu
poprowadził go między drzewami, w głąb lasu. Z daleka nie widział żadnych
fortyfikacji, ani strażnicy. Teraz im był bliżej, tym więcej widział. Wieżyczka
miała około 10 metrów wysokości, co przy okolicznych sosnach i dębach pozwalało
być trudnym do dojrzenia z dala. Obok strażnicy znajdowały się cztery budynki.
Nie wiedział do czego mogą służyć.
Osiemdziesiąt
metrów od celu zatrzymali się. Linescu stwierdził, że będąc bliżej narażą się
na strzały łuczników. Len przykucnął i skradał się bliżej. Ubrany w dużo
cięższy strój Linescu, nie mógł iść za nim. Obiecał tylko nie przeszkadzać
szefowi. W razie problemów miał wezwać wsparcie.
Tymczasem
Len skradał się co raz bliżej. Widział już dokładnie, że cały obszar strażnicy
jest otoczony niewysokim nasypem, na którym umieszczono opadłe gałęzie, nieduże
kamienie i kilka dużych konarów. Za nim znajdowali się pierwsi wrodzy
żołnierze. Dalej były budynki. W strażnicy - w oknach - można było dojrzeć
gotowych do strzelania łuczników. Poza wieżą znajdowały się tam z pewnością
magazyn, noclegownia, mały budynek dowodzenia i coś czego przeznaczenia Len nie
potrafił zidentyfikować. Wiedział, że takiego celu nie zdobędzie, gdyż łucznicy
i umocnienia nie pozwolą mu na swobodę działań. Niepocieszony wrócił do swoich
ludzi.
- Nie ma szans ich pobić -
powiedział po powrocie - nie ma szans za dnia - dodał ku pokrzepieniu serc -
idziemy nocą!
Do
zmroku zajmował się instruowanie ludzi o szczegółach planu - jaki opracował na
poczekaniu. Do dyspozycji miał 83 żołnierzy. 13 dostało rozkaz pilnowania
obozu, rannych i kilkorga jeńców. Resztę podzielił na 5 osobowe grupy. Żadna
grupa nie miała pojęcia o tym, co Len rozkazał innym - poza tym kiedy uzyskają
wsparcie.
Z
nadejściem ciemności wyruszyli. Poruszali się nie wywołując prawie żadnego
hałasu. Dzięki temu mogli marzyć o uzyskaniu sukcesu.
Przy
nasypie nie natrafili na problemy. Cztery grupy z łatwością unieszkodliwiły
nielicznych i sennych wartowników. Żaden nie ogłosił nawet alarmu. Świadczyło
to o dużej demoralizacji wśród wroga. Wiedział on, iż jego sprawa jest już
przegrana.
Kolejne
grupy zdobyły bez problemu budynki na prawo od strażnicy. Dopiero wtedy nastały
ciężkie czasy. Łucznicy zaczęli nękać członków S.O.L.A.R strzałami, a z reszty
budynków wyszli inni przeciwnicy. Okazało się, że w rękach kapitana Tao były
spiżarnia i pawilon kuchenno- jadalny. W oknie małego budynku wodza strażnicy,
ciemna postać w bladym świetle księżyca wykrzykiwała, piskliwym głosem rozkazy.
Złotooki
miał twardy orzech do zgryzienia. Rozkazał będącym pod ręką piątką zaatakować.
Przez to nie miał żadnych odwodów - przez chwilę. Kiedy oddelegowane do walki
piątki starły się z obrońcami, do Lena przybyły te odpowiedzialne za wejście na
teren placówki. Kolejne dwie obsadzały zdobyte budynki. Tao rozkazał połową
nowoprzybyłych wzmocnić załogi, a reszcie rozpocząć szturm bezpośrednio na centrum
oporu - strażnicę.
W
między czasie obrońcy wycofali się do pozostającego w ich rękach budynku. Jedna
z piątek Lena zdobyła wcześniej mały budynek dowódcy, ale jego mieszkaniec
zdołał uciec. W szybkich szacunkach kapitana stało się jasne, że przed jego
przybyciem sporo ilość wrogów odeszła stąd. Rozkazał przerwać walkę o
strażnicę.
Rozlokował
swoich po trzech budynkach. Cały czas nękali ich wrodzy łucznicy, którzy jednak
strzelali coraz rzadziej. Ewidentnie kończyły im się strzały i chęci. Krótko po
północy dowódca załogi strażnicy złożył Lenowi kapitulację. Tao zyskał 40 kolejnych
więźniów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz