piątek, 16 sierpnia 2013

19. Lis i wilk



Rozdział 19
Lis i wilk

                    Listopadowa pogoda płatała figle wszystkim trudniącym się przepowiadaniem niej. W ostatnim tygodniu miesiąca na przemian padał rzęsisty deszcz i świeciło niemal letnie słońce. Temperatura nadal utrzymywała się na poziomie około 20 stopni. Liście dzielnie trzymały się gałęzi i ani myślały żeby spaść. 

                    Len wraz ze swoim już 25 osobowym oddziałem kwaterował do końca listopada w małej wiosce, na wschód od miejsca ostatniej potyczki. Przez ten czas zajmował się doszkalaniem zdrowych już żołnierzy i leczeniem rannych. 

                    Miejscowi wieśniacy odnosili się do żołnierzy z szacunkiem, darząc ich wyraźną sympatią. Przyczyny takiego zachowania nadal były nie zrozumiałe dla Lena. Z tego co słyszał mieszkańcy wsi tylko do jego oddziału odnosili się z takimi pozytywnymi emocjami, do reszty zwracali się niechętnie, a czasami nawet i wrogo. Chłopak wiele razy myślał z czego to wynika. On sam jeśli nie musiał nie odzywał się - zostawił to najbardziej zaufanym współpracownikom. Linescu i Babinescu nie mówili nigdy więcej niż sam im kazał. Zagadka została rozwiązana, dopiero po kilku dniach stacjonowania w obecnej kwaterze.

- Panicz myśli dlaczego tak nas lubią? - odezwał się Linescu, kiedy przebywał w namiocie szefa z nim i Józefem.
- Tak.
- Odpowiedź jest prosta - zaczął Linescu - nie grabimy, nie palimy, nie gwałcimy, najwyżej panicz czasem grozi, ale nigdy nic poza tym.
- I to wystarczy? - spytał zdziwiony Tao.
- Jasne - odpowiedzieli mu jednym głosem podwładni.
- Po wsiach krążą plotki, w których porównują panicza do lisa - dodał Józef.
- A to dlaczego?
- Bo sprytem i zasadzkami bijemy lepiej uzbrojone i liczniejsze chorągwie.
- Całkiem jak lis - dorzucił mimochodem Linescu.
- Wolę wilki - odpowiedział zadziornie Tao.

***

                    Twierdza Dzikie Pola górowała nad rozległymi polami i łąkami, które ją otaczały. Wśród miejscowych mówiono, że przy dobrze dowodzącym obroną oficerem nie da się jej zdobyć. Ludzie coraz częściej zastanawiali się jaki jest pod tym względem obecny namiestnik. Każdy chłop na okolicznym polu wiedział już, że tzw. "armia rodowa" idzie oblegać Dzikie Pola. Załoga była nieliczna, a namiestnik pogrążony w żalu. Wydawało się, że nie będzie w stanie zając sie czymkolwiek innym niż poszukiwania syna, a jednak za sprawą główno dowodzącego "armii książęcej" generała Abramescu, pułkownik van Nicolescu porzucił na dogodniejszy termin poszukiwania syna.

                    Pod sam koniec listopada istotnie pod twierdzę podeszły wrogie wojska. Pułkownik zarządził powszechną mobilizacje okolicznej ludności już kilka dni wcześniej, wobec czego do umocnień nadeszło około 50 ochotników. Łącznie siły obrońców miały stanowić 850 żołnierzy. Namiestnik zdawał sobie sprawę z tego, że jego podwładni są zbyt mało liczni żeby ocalić się. Według informacji zwiadowców "armia rodowa" podeszła pod twierdze w sile 10 - 15 tysięcy ludzi. Namiestnik zadecydował o tym jak się bronić dzień przed tym. Stu ludzi miało bronić palisady przed twierdzą. 500 stacjonować na murach, a reszta stanowić rezerwę do szybkiego podesłania w miejsca, gdzie potrzebowano najbardziej wsparcia. 

                    Pierwszego dnia oblężenia van Nicolescu siedział w swoim gabinecie i oczekiwał na raporty dwójki zwiadowców, które miały pozwolić mu poprowadzić zwycięską obronę. Pułkownik czekał zniecierpliwiony i bardzo zirytowany. Wywiadowcy spóźniali się już 2 godziny, wreszcie około 12 pojawił się pierwszy z nich. 

                    Zwiadowcą był wysoki, blondyn o ostrych rysach twarzy. Chłopak okazał się bardzo młodą postacią. Szpieg podszedł do biórka namiestnika dostojnym, aczkolwiek nonszalanckim krokiem.

- Co masz do powiedzenia? - spytał namiestnik.
- W lasach, w pobliżu Centrdamu grasuje niezależny oddział - zaraportował blondyn - mamy ciekawe informację kto dowodzi tymi "lisami" jak ich wieśniaki nazywają. Wie pan kto?
- Mów...
- Len Tao - odpowiedział - ostatnio rozbił 100 osobową chorągiew naszych wojsk.
- A to skurwysyn jebany! - ryknął pułkownik.
- Dokładnie.
- Masz coś jeszcze? - spytał pułkownik.
- Nie.
- To spierdalaj - rozkazał van Nicolescu.

                    Wizyta pierwszego zwiadowcy wywołała wybuch niepohamowanego gniewu. Na sam początek rozkazał wykonać wyrok śmierci. Wieść ta rozniosła sie w mgnieniu oka po całej okolicy. Od pory ogłoszenia wyroku na Lena, nikt nie śmiał się wejść do gabinetu namiestnika. Pierwszym, który się odważył był drugi zwiadowca. Tym razem okazał się nim niski, brunet o ciemnych oczach i krępej sylwetce.

- Co masz do powiedzenia?
- 1- do 15 tysięcy wojów otacza twierdze. Nie ma drogi ucieczki - raportował brunet - według planów ich dowództwa chcą zdobyć twierdzę w tydzień ewentualnie mogą przedłużyć oblężenie nawet do połowy roku. Nie śpieszą się, bo wygrywają. Mogą nawet czekać wokół palisady i pozwolić nam wyzdychać z głodu.
- To wszystko?
- Tak panie pułkowniku

***

                    W ostatnich dniach listopada Len zarządził powiększenie oddziału do 30 lub 40 osób - przy korzystnych warunkach. W tym celu podzielił drużynę na trzy formacje. Pierwszą dowodził Babinescu i miał do dyspozycji 10 ludzi. Za zadanie otrzymali werbunek chłopów z okolicznych pól. Drugą dowodził Linescu i również prowadził dziesięć żołnierzy do pobliskiej wioski. Sam Len zabrał pozostałych 5, wszystkie zapasy żywności i broni oraz namioty i udal się z nimi w głąb lasu w celu uszykowania obozowiska.

                    Pięcioro żołnierzy niosło kilkanaście toreb i plecaków, natomiast Len taszczył zaledwie swój tobołek i kilka sztuk zapasowych pik i dwie szable w pochwach. Będąc jeszcze w świecie, z którego pochodził często nosił kilkanaście torebek, a raczej toreb z zakupami swojej siostry - June. W tym świecie odpoczywał od jej nadopiekuńczości, przesadnej troski i przestrzegania straszliwie wyczerpujących ćwiczeń jakie mu zadała. Pamiętał, że zawsze był z nią blisko i potrafili się kontaktować bez wypowiadania słów na głos. Teraz wobec braku siostry odczuwał pewną tęsknotę, której nie potrafił zwalczyć, ale też nie umiał, a raczej nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą.

***

                    Tamara i siostry Namada wędrowały coraz bardziej na południe gdzie nie ścigane przez nikogo zaczęły rozglądać się za spokojną kryjówką na czas wojny i ewentualny przerzut za granicę, gdzie będą mogły w większym spokoju dalej  żyć i ewentualnie powrócić do Rumlandii po wojnie. Ich ucieczka trwała tak długo, że sama nie zdawały sobie sprawy jak długo trwała. Tułaczka zmieniła je - najbardziej Tamarę. Dziewczyna stała się bardziej śmiała - w towarzystwie znanych sobie osób. Nie zawstydzała się po praktycznie każdej swojej wypowiedzi. Od czasu do czasu brała udział w naradach sióstr, kiedy te decydowały, w którą stronę dalej podążyć.

                    Kiedy ostatni raz zatrzymały się na polanie pośród stepów same nie wiedziały dlaczego zamiast na południe poszły ponownie bardziej na północ. Akiko i Ayumi dyskutowały bardzo zawzięcie jak to możliwe, a Tamara siedziała cicho i tylko się przysłuchiwała - do czasu.

- Słuchajcie - przerwała dyskusję sióstr - myślę... myślę że powinniśmy wejść do najbliższego miasta - napotykając pytające spojrzenie sióstr dodała - jesteśmy na południu, a tu jak narazie nikt  z nikim nie walczy, a poza tym są wrogo nastawieni do tych złych ludzi...
- złych ludzi? - przerwała jej Akiko.
- Goniących nas - wyjaśniła lekko speszona Tamara.
- W sumie to masz rację - wtrąciła się Ayumi.
- Serio?
- Serio, serio - odpowiedziała Ayumi - tam zaczerpniemy informacji, a przy okazji znajdziemy kogoś chętnego do pomocy nam w ucieczce.
- Wobec tego postanowione - zakomenderowała Akiko - idziemy na wschód, tam było kiedyś miasto... O ile dobrze pamiętam - dodała po chwili.
- A to nie było na zachód? - spytała niedowierzając Ayumi.
- Niech na młoda prowadzi - stwierdziła starsza siostra.
- Że ja? - zapytała najmłodsza dziewczyna.
- Tak - odparły siostry, jednym chórem. 

                    Tamara nie odpowiedziała już nic tylko obróciła się w stronę przeciwną do zachodzącego słońca i poszła przez las. Siostry Namada szły o krok za nią. Podążały wąską, leśną ścieżką pomiędzy starymi dębami i smukłymi sosnami. Godzinę potem las rozrzedził się i ich oczom ukazało się największe zabudowanie - jakie do tej pory Tamara widziała w Międzymorzu. 

                    Było to ogromne miasto. W całości otoczone wysokim na około 3 metry murem. W regularnych odstępach znajdowały się niewysokie strzeliste wieżyczki, na których znajdowały się stanowiska łuczników. Na murach pomiędzy nimi stało zwykle dwóch żołnierzy. Nad bramami było ich pięciu, a przed stała dodatkowa para pikinierów.

                    Żołnierze ubrani byli w stalowo szare zbroje, zakrywające klatkę piersiową, brzuch plecy, ramiona i fragmenty nóg z brązowymi wykończeniami z materiału - w miejscach gdzie nie było metalu. Na głowach mieli założone ciemnoszare szyszaki.

                    Stojąc około stu metrów od bram miasta, dziewczyny mogły zaobserwować rozmaite budynki wewnątrz murów. Pomiędzy budynkami, a murem było jeszcze sporo wolnej przestrzeni na dalszą budowę budynków, w rozrastającym się mieście. Z  daleka było widać wysokie kamienice z dużymi oknami i wykończeniami w kształcie łuków, duże kwadratowe budynki - za pewne fabryk - małe budynki pod samymi murami - miejskiej biedoty i rozległe wille najbogatszych mieszczan. Kolorowe dachy domów tych ostatnich wyglądały niczym olbrzymi, leżący na nierównym terenie - miejski witraż.

                    Kobiety podeszły bliżej i zostały zatrzymane przez opuszczone - nagle - piki wartowników. Przestraszyły się, ale zaryzykowały podejść bliżej:

- STAĆ! - ryknął pikinier.
- Wy kto? - spytał drugi.
- Siostry Namada i Tamara - oznajmiła Ayumi.
- Po co idziecie do Amsteresztu? - spytał wartownik.
- Uciekamy przed pułkownikiem van Nicolescu - wyjaśniła Akiko - resztę powiemy waszemu przywódcy lub innej osobie wyższej rangą.

                    Na ostatnie słowa strażnicy spojrzeli na siebie i dłuższą chwile byli cicho. Żadna kobieta nie przerwała milczenia. Po chwili odezwał się pierwszy pikinier:

- Idźcie prosto - oznajmił - tam spotkacie tak samo jak my ubranego wartownika, tylko że zamiast hełmu ma kaptur. To porucznik - wyjaśnił wartownik - on was zaprowadzi dalej.
- Dziękujemy - odrzekła Akiko i poszły dalej.

                    Siostry, a wraz z nimi Tamara przekroczył progi Stepdamu i brukowaną ulicą weszły na duży plac za bramą, gdzie znajdowało się małe targowisko dla podróżnych. Znajdowały się tam trzy stragany. Na pierwszym handlowano żywnością i napojami, na drugim przedmiotami przydającymi się w trasie jak np. piersiówki, bukłaki, śpiwory, namioty itp. Z kolei na ostatnim handlowano mapami, medykamentami i opatrunkami. 

                    Za placem targowym stał żołnierz opisywany przez wartowników - porucznik. Był to wysoki mężczyzna, krępej budowy i sporej ilości mięśni - co zdradzały uwypuklenia na materiale okrywającym bicepsy i resztę rąk żołnierza.

                    Kobiety podeszły do niego szybkim krokiem i ustawiły się wokół niego. Mężczyzna zdawał się nie być speszony nic, a nic tym widokiem.

- Czego chcecie?! - warknął nieprzyjemnie.
- Wartownik powiedział nam, że pan porucznik może nas dalej zaprowadzić - odrzekła uprzejmie Akiko.
-  Po chuj? - syknął porucznik - i gdzie dalej?
- Uciekamy przed pułkownikiem van Nicolescu - oznajmiła z dumą w głosie Namada.
- Ach tak - zamyślił się żołnierz - idziemy dalej, chodźcie!

                    Szedł szybko - tak szybko że kobiety ledwo mogły za nim nadążyć. Tamara biegła by móc dotrzymać im kroku. W mgnieniu oka dostali się do przedmieść, zamieszkiwanych przez margines miejskiego społeczeństwa. Po kilkudziesięciu metrach małe budynki zostały zastąpione przez coraz większe, aż w końcu przechodzili - a Tamara przebiegała - pomiędzy dużymi fabrykami i willami ich właścicieli oraz szlachty zamieszkałej w mieście. Zatrzymali się przed jednym z pałaców.

- W Amstereszcie są trzy pałace - warknął porucznik - jeden księżniczki, drugi rodziny jej męża, a ostatni należy do rodu van Petrescu. Reszta dużych domów to wille mieszczan. Idziemy do księżniczki, wiec zachowywać się godnie, bo jak nie to do kata!
- Tak jest - odparły chórem kobiety.

                    Przekroczyły kamienny mur, otaczający pałac - taki sam mur otaczał całe miasto. Mur otaczający pałac nie miał bramy, a jedynie dwumetrową przerwę między cegłami. Z obu jej stron stało dwóch kolejnych pikinierów, którzy wykonali gest jakby chcieli się odezwać, ale wobec podniesionej dłoni porucznika, wykonali tylko salut i kontynuowali swoją wartę. Za murem był duży park. Kamienna ścieżka prowadziła do pałacu, a obok niej rosły krzewy róż i innych kolorowych kwiatów. Dalej na boki była już tylko idealnie zielona trawa, po której spacerowało kilka pawi i rosło kilka samotnych akacji.

                    Dziewczyny szły prosto podziwiając park. Porucznik nie pozwolił im podziwiać widoków zbyt długo. Szybkim korkiem doprowadził interesantki  do pałacowych wrót. Były to potężne dębowe drzwi, z małym wizjerem na wysokości oczu przeciętnego człowieka i drewnianą kołatką. Sam pałac od zewnątrz wykonany był z białego marmuru, w którym znajdowały się duże i ozdobnie wykonane okna. 

                    Porucznik zakołatał do drzwi, a te po kilku sekundach zostały otworzone przez młodego mężczyznę w białej koszuli i czarnych spodniach. Był to średniego wzrostu, szatyn o zielonych oczach. Na dłonie założone miał białe rękawiczki.

- Czym mogę panu porucznikowi służyć? - spytał lokaj.
- Panie do księżniczki i króla Marca.
- Proszę wchodzić - rzekł szarmancko szatyn - zaprowadzę panie przed oblicze króla.
- Dziękujemy - odpowiedziały kobiety.

                    Zaproszone gestem, weszły do środka. W oczy z daleka rzucał się przepych, wykończeń pałacu. Z sufitu zwisały srebrne świeczniki. Na ścianach wisiały portrety przodków damy z królewskiego rodu. Pomiędzy nimi znajdowały się pejzaże. Za każdym oknem stała zbroja, rzeźba lub donica z kwiatami - obiekty te rytmicznie się powtarzały. 

                    Lokaj zaprowadził kobiety do jednej z komnat, znajdujących się za długim korytarzem. Była to mała sala. Większość miejsca w niej zajmował duży stół, a na krzesłach wokół niego siedziało sześć postaci. Pierwszą była młoda, na oko dwudziestokilkuletnia księżniczka. Ubrana w długą seledynową suknię, gładziła swoje blond włosy i patrzyła bystrymi, piwnymi oczyma na przybyszki. Obok niej siedział jej mąż Marc. Mężczyzna miał czarne włosy i takie same, bujne wąsy i krótko przystrzyżoną bródkę. Ubrany był w trójkolorowy strój, czerwono- żółto - niebieski. W dłoni trzymał buławę, z rubinem wbitym w sam jego czubek. Pozostałymi osobami było troje siwych wojskowych i piękna, młoda brunetka. Ubrana w bladoróżową suknię, która świetnie kontrastowała z czarnymi oczami, ukrytymi za okularami o takim samym kolorze oprawek. Jej spojrzeniu nie sposób było się oprzeć, było głębokie i intensywne.

- Królu, jaśnie pani - przemówił lokaj - panowie generałowie, panno Wiktorio... Przyprowadzam przed wasze oblicze trójkę uciekinierek. Skąd przybywają nie wiem - rzekł lekko zawstydzony - wiem, natomiast przed kim uciekają - tu zrobił pauzę - ściga je pułkownik van Nicolescu, służący braciom jaśnie pani - zakończył.
- Dziękujemy - odezwała się córka zmarłego monarchy - możesz odejść Igorze.

                    Lokaj skłonił się nisko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Tamara rzuciła okiem na leżącą na stole - przed mężem królewny - tarczę. Wygrawerowany na niej był wilk.  Z jakiegoś powodu wydał się jej optymistyczną wróżbą - przed zbliżającą się rozmową. Skojarzył się jej z pewnym bardzo bliskim przyjacielem - jedynym w tej krainie.

- Kim jesteście? - spytał mąż księżniczki.
- Ayumi i Akiko Namada oraz Tamara Tamao - Ayumi przedstawiła siebie i swoje towarzyszki.
- Dlaczego ściga was Nicolescu? - dopytał król.
- Przeprowadziłyśmy na niego nieudany zamach i musiałyśmy uciekać - wyjaśniła Akiko.
- To wy stoicie za zamachem w Dzikich Polach? - spytał jeden z wojskowych.
- Tak - odpowiedziała stanowczo Akiko - ja i siostra.
- Pomysł godny pochwały, lecz nie udany - stwierdził beznamiętnie drugi.
- Mniejsza z tym - wtrącił zniecierpliwiony pretendent do tronu - po której stronie stoicie?
- Żadnej - wyszeptała Tamara.
- Jeszcze żadnej - poprawiła ją Akiko.
- Dołączcie do mnie - powiedział Marc.
- Wybacz wasza miłość - zaczęła Ayumi - ale nie jesteśmy obywatelkami tego kraju. Ja i siostra pochodzimy z Ordy - wyjaśniła.
- To w niczym nie przeszkadza - zapewnił trzeci generał.
- Pomyślcie nad tym - dodała księżniczka.
- Jesteś z Twierdzy Dzikie Pola, tak? - spytał Marc Tamary.
- Taak - wybąkała
- Czy znasz wojownika znanego jako Len Tao?

                    Kobiety spojrzały na siebie. Oczy sióstr skierowały sie w źrenice młodszej przyjaciółki. Patrzyły tak chwilę, po czym Tamara skinęła głową. Bała się spojrzeć w oczy przyszłego - być może - monarchy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz