czwartek, 1 sierpnia 2013

17. Żołnierz błyskotliwie dywersyjny



Rozdział 17
Żołnierz błyskotliwie dywersyjny

                               Pierwszy weekend listopada zastał Tamarę i siostry Namada w samym środku stepów. Kobiety znajdowały się właśnie blisko południowych krańców Rumlandii. Lokalizacja kryjówki zaskoczyła nawet same zainteresowane. Tamara nie raz i nie dwa pytała się sióstr jak to możliwe, że doszły do tak odległego miejsca. mimo iż pragnęły przekroczyć zachodnią granicę kraju? 

                               Wpłynęło na to wiele czynników i rozmaitych zdarzeń losowych. Ich ucieczka od samego początku nie układała się pomyślnie. Zaraz po opuszczeniu twierdzy napotkały na patrol wojsk książęcych. Na całe szczęście oddział nie miał żadnych związków z van Nicolescu. Dzięki zręcznemu poprowadzeni rozmowy przez Ayumi mogły uciekać dalej, musiały porzucić jednak dotychczasowy plan. Kiedy parę dni potem spotkały samotnego wartownika, ten rozpoznał je i chciał wszcząć alarm, lecz nie zrobił tego, gdyż został zabity precyzyjnym cięciem noża w wykonaniu Akiko. Innym razem zostały napadnięte przez dwóch wieśniaków...

                               Tamara przeżywała wtedy pewnego rodzaju deja- vu. Ponownie została sama w pobliżu traktu prowadzącego tym razem na zachód. Siostry Namada zniknęły na chwilę w lesie - podobnie jak kiedyś Len - a ona czekała. Czekała i czekała tak około kilkudziesięciu minut, gdy zza drzew wyszło dwoje młodych wieśniaków - na oko dwudziesto kilku letnich. Obaj ubrani byli w białe, flanelowe koszule i brązowe spodnie z niezidentyfikowanego materiału. Jeden z nich była wysoki i pulchny, a drugi niższy i szczuplejszy. Oboje było zielonookimi, blondynami. Powolnym i nieco ociężałym krokiem opuszczali las.

- Czego chcecie? - pisnęła Tamara, kiedy byli już kilka kroków od niej.
- Panienka nie boi się tak? - spytał grubszy.
- Jak? - spytała, cichutko dziewczyna.
- A bez innych - odparł szczuplejszy.

                               Tamara nie odpowiedziała nic, tylko wycofała się parę kroków do tyłu.

- Ach, boi się - zaskrzeczał wyższy.
- Bałamucimy? - spytał drugi.
- Azaliż ona nie dziecko?
- Bałamucimy!

                               Po tych słowach złapali dziewczynę za nadgarstki i zaczęli ciągnąć w stronę lasu. Tamara opierała się i próbowała kopać w napastników, lecz nie mogła trafić. Chłopi w odpowiedzi na to zwiększyli siłę ucisku na nadgarstkach ofiary.

- POMOCY! - wołała dziewczyna - Pomocy! Ratunku!

                               Za próbę wezwania ratunku otrzymała bolesny kopniak w podbrzusze. Na moment straciła oddech i zdawało jej się, że udusi się. Na szczęście po kilkudziesięciu sekundach odzyskała oddech. Mimo tego ból skutecznie przeszkadzał jej uciec. Oczy już od dawna łzawiące, teraz zaczęły uwalniać prawdziwe potoki łez.

- Było się stawiać? - warknął grubszy z chłopów.

                               Tamara nie odpowiedziała nic, postanowiła wytrwać w milczeniu i nie dawać napastnikom satysfakcji patrzenia, na jej cierpienie. Dziewczyna nie wierzyła już w szczęśliwe zakończenie tej sytuacji. Nigdzie w pobliżu nie było Lena, który rzucił by się na przeciwników - nawet gdyby było ich dziesięciu - Ayumi i Akiko było nie wiadomo jak daleko stąd. Pogrążona w czarnych scenariuszach, powstających cały czas w głowie dziewczyny, Tamara została wciągnięta do lasu. Gdzieś daleko za konarami drzew dało się słyszeć szelest.

                               Napastnicy zatrzymali się dopiero przy dużym, dębowym pniu. Rzucili na niego dziewczynę, która boleśnie upadła na drewno i poraniła sobie ręce. Czuła kilkanaście drzazg w każdej części rąk. Głowę miała opuszczoną za pień. Powieki zamknięte z całych sił, a pięści zaciśnięte na spodniach. Ciągnęła je w górę z całych sił, gdy jeden z chłopów próbował je z niej zedrzeć. Drugi początkowo reagował na to śmiechem i kpił z towarzysza, ale po jakimś czasie postanowił mu pomóc. Kopnął  Tamarę - po razie - w plecy i uda. Ból osłabił uścisk nastolatki. Wtedy drugi złapał ją za dłonie i wykręcił je - tak, że dziewczyna musiała puścić spodnie, żeby nie połamać sobie kończyn. Wykorzystał to inny napastnik zdzierając spodnie dziewczyny. Tamara była pewna, że to koniec...

                               Wtem rozlega się trzask łamanych gałązek, gdzieś za pniem. Następnie tupot stóp biegnących w stronę przyszłej ofiary.

- Co wy jej kurwa robicie? - wrzasnął kobiecy głos.
- Patrz - rzekł jeden z napastników - kolejne dwie chcąc na chędożenie!
- Ani się waż - ryknęła Ayumi. Tak to musiała być ona, Tamara rozpoznała jej głos, a skoro to jest Namada, to tą drugą musi być jej siostra!

                                Tamara zmusiła się by otworzyć oczy.

                    Ayumi stała, trzymając w dłoniach dwa sztylety, obok niej Akiko celowała łukiem w tego, który wykręcił ręce Tamary.

- Puść ją! - ryknęły równocześnie siostry.

                    Gdy tego nie zrobił, Akiko zwolniła strzałę, a ta przeszyła klatkę piersiową chłopa. Na ten widok, jego towarzysz - który wciąż ściskał w dłoni spodnie Tamary - puścił się biegiem w głąb lasu. Uciekał slalomem między drzewami, a za nim - niczym sprinterka - pędziła Ayumi. Po kilkunastu krokach rzuciła sztyletem w chłopa, ale chybiła o kilka centymetrów. Ostrze wbiło się w będącą obok sosnę. Kobieta dopadła mężczyznę kilka metrów później. Wbiła sztylet w łopatkę blondyna. Nie zabiła go, tylko skazała na coś o wiele gorszego. Miała to być powolna śmierć w głębi lasu.

                    W tym samym czasie jej siostra doprowadzała do normalnego stanu Tamarę.
                    Głównie z powodu tej ostatniej historii białogłowy trafiły na południe. Ganiając po lesie straciły orientację. Dodatkowo przekonał je fakt, że tu nie ma działań wojennych.

***

- Tao! Powiedz mi jak to możliwe?!- grzmiał już z daleka głos Denisa van Nicolescu.

                    Pułkownik był wściekły z powodu porwania do niewoli jego syna, który prowadził przednią straż jednej z armii książęcych. O niepowodzenia potomka oskarżał każdego, kto nawinął mu się gdzieś na korytarzu lub na audiencji. Teraz miał spotkanie z Lenem, a chłopak nie należał nigdy do zbyt pokornych i idących na ustępstwa za cenę spokoju. Len wiedział, że taka postawa nie jest pożądaną wśród ludzi, jednakże pamiętał z czasów nauki historii, że taka postawa doprowadziła - w świecie z jakiego pochodził - do władzy dwa najbardziej zbrodnicze systemy, które pochłonęły kilkaset milionów ofiar - zwykle niewinnych. Chłopak mimo, że starał się zgrywać pozbawionego uczuć, nigdy nie chciał zamordować niewinnego człowieka, ani się do tego przyczynić.

- A skąd mam to niby wiedzieć?- napyskował chłopak.
- Nie tym tonem, szczeniaku - odpyskował pułkownik.
- O co ci chodzi? - spytał, bezpośrednio Tao.
- Bierz tą swoją bandę! I ruszaj na poszukiwania - rozkazał van Nicolescu.
- I co mam zrobić gdy go znajdę? - spytał chłodnym tonem Len.
- Odbić głąbie! - ryknął pułkownik, a jego twarz zapłonęła purpurowym odcieniem.
- Mając pod ręką 20 ludzi? - spytał lodowatym tonem chłopak.
- Weź jeszcze 30 moich - odpowiedział Denis - więcej nie dam, bo nie mam - dodał i załamał ręce w geście bezsilności.

                    Po tych słowach Len opuścił gabinet namiestnika twierdzy i ruszył do swojej komnaty. Tam rzucił okiem na mapę. Twierdza Dzikie Pola znajdowała się przy samej granicy z terenem Czarnolasu zajmowanym przez wilkołaki. Przez kilkadziesiąt kilometrów na południe nie było żadnego miasta, ani twierdzy aż do Amsteresztu. Było to drugie najważniejsze miasto kraju i najbardziej na południe wysunięte - miasto - podległe Danilescom. Za pewne tam podąża armia, z którą szedł młody van Nicolescu. Wobec tego Len doszedł do wniosku, że przednia straż armii książęcej została napadnięta przez oddziały podległe Danilescom, bo wilkołaki zostały pokonane kilka tygodni wcześniej przez namiestnika twierdzy Dzikie Pola. Kolejny rzut oka na mapę utwierdził Lena w przekonaniu, że najpotężniejszy ród w Rumlandii kontroluje obszar przypominający trapez, a w nim są zaledwie 2 miasta Amstereszt i Pogranicznice oraz rodowa twierdza. Resztę stanowiły liczne wioski. Stanowczo zawężało to poszukiwania. Problem stanowiła odległość z Dzikich Pól do tych miast. Było to wiele kilometrów. Do najbliższej rodowej twierdzy trzeba było podróżować około tygodnia, robiąc krótkie przerwy na sen i odpoczynek.

                    Po zapoznaniu się mapą Len wezwał najstarszego ze swoich żołnierzy - Józefa Babinescu. Był to trzydziestoletni, brunet, o miedzianych oczach. Odznaczał się wysokim wzrostem i przeciętną sylwetką. 

- Panicz mnie wzywał - powiedział Babinescu, wykonując salut.
- Tak - odpowiedział Len - jesteś moim najbardziej zaufanym żołnierzem...
- To dla mnie zaszczyt - przerwał Babinescu.
- Nie przerywaj - skarcił go Len - wybierz z ludzi pułkownika trzydziestu najlepszy wojaków, tu masz odpowiednie upoważnienie i weź ich do naszych chłopaków.
- Jeśli można? - spytał brunet i kontynuował gdy dowódca skinął głową - czy można wiedzieć po co?
- Wyruszamy na wojnę.
- Po której stronie będziemy walczyć? - dopytywał podwładny.
- Zobaczymy - zakończył tajemniczo Len.

                    Wieczorem 50 żołnierzy pod dowództwem młodego Tao, opuściło twierdzę i rozpoczęło marsz na południowy- zachód w kierunku siedziby wroga - swojego dotychczasowego zwierzchnika.

                    Podczas pierwszych trzech dni marszu, oddział nie miał żadnych komplikacji z powodu natknięcia się na jakąkolwiek armię - nieważne czy wrogą czy sojuszniczą. Wobec czego Len dziwił się jak van Nicolescu dał się złapać do niewoli. Po naradzie z kilkoma starszymi żołnierzami postanowił zaczerpnąć języka w pobliskiej wiosce.

- Józef! - ryknął do Babinescu, gdy drewniana tablica informowała o pobliskiej wiosce - rozbijamy obóz w lesie. Rozstaw straże na całą noc i niech zmieniają się co 6 godzin. Wezwij mi pięciu naszych halabardników - rozkazywał Len - dowodzisz obozem do chwili mojego powrotu.
-Tak jest - zasalutował Babinescu - kiedy panicz planuje wrócić?
- Jak najszybciej - odparł Tao.

                    Dziesięć minut potem Len, wraz z piątku swoich najdawniejszych towarzyszy broni wyruszył - pieszo- do wioski. Droga mijała im na pogodnej rozmowie. Dyskutowali o kobietach, wojnie, alkoholu, broni - jednym słowem o wszystkim.

                    Równo o zmroku Len znalazł się w wiosce. Również i ona nie wyglądała na taką, w pobliżu której trwały działania wojenne. Stan wsi można było określić znanym powiedzeniem "wsi wesoła, wsi spokojna". 

- Linescu - zwrócił się Len do jednego z halabardników - idź i poproś sołtysa żeby się tu zjawił, ale natychmiast!
- Tak jest! - zasalutował Linescu.

                    Kilka minut potem przed oblicze Tao i pozostałej czwórki halabardników zjawił się starszy, siwy już, mężczyzna, w koszuli nocnej.

- Sołtys? - spytał Len.
- Tak - odrzekł drżącym głosem starzec.
- Kto jest waszym monarchą? - spytał Len.
- A kto ma być, masz miłość?

                    Len nie odpowiedział nic, tylko podszedł do sołtysa, który ze strachu padł na kolana. Chłopak nic nie mówił, nic nie robił tylko patrzał na starca. Myślał nad czymś zawzięcie.

- Kiedy ostatnio widziałeś wojsko? - spytał po chwili.
- 2 dni temu.
- Komu służyło?
- Panom van Danilescu.
- Ilu żołnierzy widziałeś?
- Było ich bardzo dużo panie - odpowiedział sołtys - chłopy mówią, że nawet i z kilkaset.
- Gdzie poszli?
- Na Dzikie Pola.
- Jesteś pewien?
- Tak panie - zapewnił gorliwie starzec - po ostatnich zwycięstwach panowie chcą ruszyć do ataku.
- Jakich zwycięstwach? - spytał zaskoczony Tao.
- Armia panów wygrała wielką bitwę pod Pogranicznicami, rozgromiła armię otaczającą twierdzę panów i wygrała potyczki o wioski w pobliżu.
- Gdzie są Danilescy?
- Van Danilescy, jeśli wolno - starzec ośmielił się poprawić Lena - nazwiska bez van mają zwykli chłopi, a to są panowie.
- No dobra - prztaknął od niechcenia Len - gdzie są wasi panowie?
- Idą oblegać Twierdzę Dzikie Pola - żachnął się sołtys.
- Skąd to wiesz?
- Mówił to pułkownik, z tego oddziału co tu był dwa dni temu - wyjaśnił sołtys - żołnierze kupowali wodę, a nie łupili jak zwykle to ośmieliłem się zapytać dokąd to idą - dodał siwy mężczyzna i pokrył rumieńcem, zdradzającym zawstydzenie z powodu własnej śmiałości.
- To wszystko - stwierdził chłodno Len - możesz iść.
- Dziękuję panie - rzekł sołtys i kłaniając się gorliwie w pas, cofał się w głąb wioski.

                    Kiedy sołtys był już dość daleko, Len zwrócił się do halabardników:

- Który z was zna drogę do twierdzy inną niż szliśmy do tej pory?
- Nie rozumiemy - odpowiedział Linescu, w imieniu wszystkich.
- Zawracamy... - odparł Len.

                    Halabardnicy zareagowali na to wybuchem radości. Kiedy wreszcie się uspokoili, jeden z nich powiedział:

- Czy to znaczy, że zaczynamy bić namiestnika?

                    Jedyną odpowiedzią jaką otrzymał było delikatne i prawie niewidoczne drgnięcie kącika ust Lena. Ale to wystarczyło żołnierzom by ponownie wybuchła wśród nich euforia.

                    Drogę do obozu pokonali w błyskawicznym tempie. Chwilę przed dojściem Len zakazał mówić komukolwiek o swoich zamiarach, dopóki sam ich nie ogłosi. Zaraz po tym udał się do swojego - największego ze wszystkich - namiotu i rozkazał wezwać do siebie Józefa Babinescu.

- Panicz mnie wzywał? - spytał Józef, kiedy wszedł do namiotu swojego dowódcy.
- Sądzisz, że ludzi podebrani od pułkownika będą nam wierni?
- Są wierni.
- Nie rozumiesz o co mi chodzi - odrzekł Len - wobec kogo będą lojalni, kiedy zawrócimy?
- Ponad połowa wobec panicza - odpowiedział Babinescu.
- Masz czas do rana żeby się dowiedzieć ilu dokładnie - stwierdził Len - weź do pomocy Linescu.
- Tak jest! - zasalutował Józef.

                    Po wyjściu Józefa, Len udał się spać. Obudził się dopiero rano, gdy do jego namiotu weszli Linescu i Babinescu by złożyć mu raport.

- Słucham - zwrócił się do nich Len.
- Mamy tu 4 fanatyków, którzy będą wierni pułkownikowi do śmierci, a dodatkowo dwoje jest niezdecydowanych - wyrecytował Józef.
- Reszta jest przekonana o zdolnościach wojskowych panicza - dodał Linescu.
- Będą walczyć z nami czy przeciw?
- Chyba z nami - odpowiedział Babinescu.
- Chyba? - zapytał Len, lodowatym tonem głosu.
- Na pewno - odrzekł żywo Linescu.
- Zwinąć obóz - rozkazał Len - Linescu poprowadzisz nas do Dzikich Pól wiesz jaką drogą. Za 10 minut wymarsz. Odmaszerować!
- Tak jest! - zasalutowali halabardnicy.

                    Po dziesięciu minutach Len stał przed dwuszeregiem poddanych mu żołnierzy. W jasnym świetle listopadowego Słońca chłopak mógł się przypatrzyć jak prezentuje się jego odział. Wszyscy żołnierze ubrani w czerwone czapki. Dwudziestu halabardników, popierających złotookiego z przekonania, ubrana była w jednakowe czarne kontusze, z białymi rękawami, na które nałożone mieli kolczugi. Pozostała część kompanii ubrana byłą w nowiutkie kolczugi, z wyrzeźbionym na piersiach rodowym herbem van Niculescu oraz stalowo- szare hełmy. Ci żołnierze uzbrojeni byli również w większości w halabardy, ale zdarzyło się i kilku pikinierów.

- Rozpoczynamy dalszy wymarsz! - zakomenderował Tao - w lewo zwrot! Linescu na przód! - wydawał rozkazy - Ty pierwszy z lewej, na miejsce Linescu!

                    Stojący w tamtym miejscu pikinier, bez słowa ustawił się na środku, tylnego szeregu.
- Odział marsz!

                    Po tym ostatnim rozkazie Len stanął na miejscu pikiniera i szedł wraz ze swoją kompanią. Tym razem kompania podążała jeszcze weselej niż poprzedniego dnia. Zaufani halabardnicy zostali poinformowani przez Linescu o zmianie zamiarów "panicza". Spowodowało to u nich wybuch entuzjazmu i teraz to właśnie oni co jakiś czas intonowali wojskowe pieśni, towarzyszące oddziałowi podczas marszu.

                    Po kilku godzinach marszu, gdy zmęczenie dawało się już we znaki, na horyzoncie zjawiło się kilka ciemnych kształtów. Tao zarządził postój. Gdy jeźdźcy byli już blisko Len jako pierwszy zobaczył, jaki herb znajduje się na proporcu jednego z kawalerzystów. Momentalnie rozpoznał ten herb, należał do książęcej armii. Postanowił działać.

- Formować szyk bojowy!

                    Momentalnie pikinierzy i halabardnicy ustawili się w zwarty czworobok, zwany batalią. Len znał ten szyk pod nazwą szwajcarskiego, gdyż jak wiedział w XV wieku w jego świecie to właśnie Szwajcarzy zapoczątkowali takie ustawienie do walki.

                    Lekka kawaleria książęca widząc sformowany szyk bojowy, nie pytała o nic tylko rozpoczęła szarżę na piechotę. Len naliczył około 10 jeźdźców. Nie było to dużo, jeśli nie dostaną wsparcie zostaną pokonani przez piechotę. Nie mieli kopii, ani łuków - walczyli tylko za pomocą szabli, mieczy itp. Dobrze wycelowana pika albo halabarda powinna wystarczyć by zakończyć żywot takiego kawalerzysty. 

                    Len ustawił się na skraju lasu, tak by widzieć całą bitwę. Szarżujący jeźdźcy pędzili wprost na piechotę. Chłopak prosił w myślach by jego żołnierze nie spanikowali i odpowiednio zaatakowali. Tym czasem jeźdźcy byli już tuż, tuż. Len przymknął powieki, gdy oba oddziały miały się zetknąć.

                    Słyszał krzyki i jęki rannych oraz konających. Po sekundzie usłyszał głuche uderzenie ciała spadającego z konia o ziemię. Kiedy otworzył oczy zobaczył, że piechurzy rozproszyli się, po lesie biegają samotne konie, bez jeźdźców. Na ziemi leży kilku kawalerzystów. Kilku jest rozbrajanych przez halabardników, a ostatni z nich jeszcze zawzięcie walczy z Linescu.

                    Kawalerzysta rozpaczliwie machał mieczem, odtrącając ataki halabardy Linescu. Radził sobie sprawnie, widać było, że jest lepiej wyszkolony. Lecz szczęście opuściło go, gdy Linescu przestał atakować od boków, tylko wykonał najzwyczajniejsze w świecie pchnięcie. Po ułamku sekundy walczący mieczem padł bez życia.

- Ilu mamy jeńców? - po chwili Len zwrócił się do Babinescu.
- Trzech.
- Przyprowadzić ich do mnie! - rozkazał.

                    Len siedział na dużym, przydrożnym kamieniu. Obok niego stał Linescu.

- Zarządź zbiórkę -rozkazał mu Tao.

                    Halabardnik odszedł posłusznie, w stronę bezładnej zbieraniny żołnierzy. Po około 5 minutach przed Lenem stał ponownie zwarty dwuszereg, przed którym leżało troje jeńców.

- Ilu mamy zabitych i rannych? - zapytał żołnierzy.
- 2 zabitych przez galopujące konie - odpowiedział Józef Babinescu.
- I jeden ranny - odpowiedział pikinier, podtrzymywany przez stojącego za nim kolegę.
- Co ci jest?
- Drobna rana uda paniczu - odparł ranny.
- To nie powinno przeszkadzać podczas dalszego marszu - powiedział Len - Kim byli zabici?

                    Na to pytanie bardzo cicho odpowiedział stojący z lewego boku Lena Linescu:

- Należeli do fanatyków.

                    Tao nie odpowiedział nic, nawet jego mina nie zdradzała co myśli. Patrzył gdzieś w dal, ponad głowami swoich żołnierzy i myślał. Nad czym? To wie tylko on.

- Rozstawić obóz! - rozkazał po jakimś czasie - Linescu weź jeńców i chodź ze mną do lasu - dodał cicho, po czym krzyknął - Józef dowodzisz dopóki nie wrócimy!

                    Len szedł przodem wąską ścieżką w głąb lasu, za nim troje jeńców, a pochód zamykał Linescu celujący halabardą w plecy więźniów. Zatrzymali się dopiero na małej polanie, z której nie było już widać rozkładanego przez piechotę obozu.

- Komu służycie?
- Jesteśmy z armii księcia Filipa i nasz pan będzie się o nas upominał - odparł najwyższy z jeźdźców.
- Skąd i dokąd jechaliście?
- Z twierdzy namiestnika van Nicolescu do... - tu jeniec się zaciął i nie chciał mówić nic, bijąc się ze swoimi myślami - jechaliśmy na zwiad.
- Po co? Przecież to książęta prowadzą ofensywę, a wy robiliście zwiad 2 dni drogi od Twierdzy Dzikie Pola. Po co?
- Dwie armie rozbite, książę Filip czeka w twierdz na rozwój wypadków. Książę Dan uniknął niewoli, bo uciekł na tereny Nordanku, gdzie schronił się u przyjaciół rodziny.
- Spodziewacie się ataku na Dzikie Pola?
- Tak.
- Gdzie ostatnie książątko i jego wojska?
- Uciekł na północ, a jego armia wzmocniła załogi stolicy, pozostałych zagrożonych dwóch miast i Twierdzy Obra.
- Jakie siły mają Danilescy?
- Dwie armię - odrzekł inny z jeńców - nasi szpiedzy mówili, że po 20 - 25 tysięcy ludzi.
- Wracamy - Len zwrócił się do Linescu.

                    Kiedy wrócili obóz był już rozstawiony, a warty stały w zwykłych miejscach. Ciała zmarłych były już pogrzebane. Len wobec tego wezwał jeszcze Józefa do swojego namiotu i urządził naradę. Na jej początku kazał powtórzyć wszystko co usłyszeli od jeńców.

- I co teraz doradzacie? - spytał.
- Radzę przekazać informację van Danilescom i zaciągnąć nas do ich armii - powiedział Józef.
- Też tak radzę - dodał Linescu.
- Nie ułatwiliście mi wyboru, no ale powiem wam co ja postanowiłem.
- Słuchamy paniczu - rzekli jednakowo mężczyźni.
- Znacie sposoby na dotarcie do trzeciego pretendenta?
- Nie - odrzekł Linescu.
- Tak - odpowiedział Babinescu, zachęcony skinieniem Lena mówił dalej - możemy wysłać wiadomość za pomocą ptaków. W całym Międzymorzu wysyła się przez nie listy na dalekie odległości. Na zachodzie robią to przez gołębie, na północ od Rumlandii przez kruki, w Czarnolesie przez sowy, a wszędzie indziej przez wróble.
- Gdzie znajdę takiego wróbla?
- Każdy wróbel w tej krainie umie dostarczyć list pod dobry adres.
- Z tego co wiem to ta osoba jest w Stepowych Polach. Tam też wyślemy list z naszymi informacjami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz