Rozdział 17
Żołnierz błyskotliwie
dywersyjny
Pierwszy
weekend listopada zastał Tamarę i siostry Namada w samym środku stepów. Kobiety
znajdowały się właśnie blisko południowych krańców Rumlandii. Lokalizacja
kryjówki zaskoczyła nawet same zainteresowane. Tamara nie raz i nie dwa pytała
się sióstr jak to możliwe, że doszły do tak odległego miejsca. mimo iż pragnęły
przekroczyć zachodnią granicę kraju?
Wpłynęło
na to wiele czynników i rozmaitych zdarzeń losowych. Ich ucieczka od samego
początku nie układała się pomyślnie. Zaraz po opuszczeniu twierdzy napotkały na
patrol wojsk książęcych. Na całe szczęście oddział nie miał żadnych związków z
van Nicolescu. Dzięki zręcznemu poprowadzeni rozmowy przez Ayumi mogły uciekać
dalej, musiały porzucić jednak dotychczasowy plan. Kiedy parę dni potem
spotkały samotnego wartownika, ten rozpoznał je i chciał wszcząć alarm, lecz
nie zrobił tego, gdyż został zabity precyzyjnym cięciem noża w wykonaniu Akiko.
Innym razem zostały napadnięte przez dwóch wieśniaków...
Tamara
przeżywała wtedy pewnego rodzaju deja- vu. Ponownie została sama w pobliżu
traktu prowadzącego tym razem na zachód. Siostry Namada zniknęły na chwilę w
lesie - podobnie jak kiedyś Len - a ona czekała. Czekała i czekała tak około
kilkudziesięciu minut, gdy zza drzew wyszło dwoje młodych wieśniaków - na oko
dwudziesto kilku letnich. Obaj ubrani byli w białe, flanelowe koszule i brązowe
spodnie z niezidentyfikowanego materiału. Jeden z nich była wysoki i pulchny, a
drugi niższy i szczuplejszy. Oboje było zielonookimi, blondynami. Powolnym i
nieco ociężałym krokiem opuszczali las.
- Czego chcecie? - pisnęła Tamara, kiedy byli już
kilka kroków od niej.
- Panienka nie boi się tak? - spytał grubszy.
- Jak? - spytała, cichutko dziewczyna.
- A bez innych - odparł szczuplejszy.
Tamara
nie odpowiedziała nic, tylko wycofała się parę kroków do tyłu.
- Ach, boi się - zaskrzeczał wyższy.
- Bałamucimy? - spytał drugi.
- Azaliż ona nie dziecko?
- Bałamucimy!
Po
tych słowach złapali dziewczynę za nadgarstki i zaczęli ciągnąć w stronę lasu.
Tamara opierała się i próbowała kopać w napastników, lecz nie mogła trafić.
Chłopi w odpowiedzi na to zwiększyli siłę ucisku na nadgarstkach ofiary.
- POMOCY! - wołała dziewczyna - Pomocy! Ratunku!
Za
próbę wezwania ratunku otrzymała bolesny kopniak w podbrzusze. Na moment
straciła oddech i zdawało jej się, że udusi się. Na szczęście po
kilkudziesięciu sekundach odzyskała oddech. Mimo tego ból skutecznie
przeszkadzał jej uciec. Oczy już od dawna łzawiące, teraz zaczęły uwalniać
prawdziwe potoki łez.
- Było się stawiać? - warknął grubszy z chłopów.
Tamara
nie odpowiedziała nic, postanowiła wytrwać w milczeniu i nie dawać napastnikom
satysfakcji patrzenia, na jej cierpienie. Dziewczyna nie wierzyła już w szczęśliwe
zakończenie tej sytuacji. Nigdzie w pobliżu nie było Lena, który rzucił by się
na przeciwników - nawet gdyby było ich dziesięciu - Ayumi i Akiko było nie
wiadomo jak daleko stąd. Pogrążona w czarnych scenariuszach, powstających cały
czas w głowie dziewczyny, Tamara została wciągnięta do lasu. Gdzieś daleko za
konarami drzew dało się słyszeć szelest.
Napastnicy
zatrzymali się dopiero przy dużym, dębowym pniu. Rzucili na niego dziewczynę,
która boleśnie upadła na drewno i poraniła sobie ręce. Czuła kilkanaście drzazg
w każdej części rąk. Głowę miała opuszczoną za pień. Powieki zamknięte z całych
sił, a pięści zaciśnięte na spodniach. Ciągnęła je w górę z całych sił, gdy
jeden z chłopów próbował je z niej zedrzeć. Drugi początkowo reagował na to śmiechem
i kpił z towarzysza, ale po jakimś czasie postanowił mu pomóc. Kopnął Tamarę - po razie - w plecy i uda. Ból
osłabił uścisk nastolatki. Wtedy drugi złapał ją za dłonie i wykręcił je - tak,
że dziewczyna musiała puścić spodnie, żeby nie połamać sobie kończyn. Wykorzystał
to inny napastnik zdzierając spodnie dziewczyny. Tamara była pewna, że to
koniec...
Wtem
rozlega się trzask łamanych gałązek, gdzieś za pniem. Następnie tupot stóp
biegnących w stronę przyszłej ofiary.
- Co wy jej kurwa robicie? - wrzasnął kobiecy głos.
- Patrz - rzekł jeden z napastników - kolejne dwie
chcąc na chędożenie!
- Ani się waż - ryknęła Ayumi. Tak to musiała być
ona, Tamara rozpoznała jej głos, a skoro to jest Namada, to tą drugą musi być
jej siostra!
Tamara zmusiła się by otworzyć oczy.
Ayumi stała, trzymając w
dłoniach dwa sztylety, obok niej Akiko celowała łukiem w tego, który wykręcił
ręce Tamary.
-
Puść ją! - ryknęły równocześnie siostry.
Gdy tego nie zrobił, Akiko
zwolniła strzałę, a ta przeszyła klatkę piersiową chłopa. Na ten widok, jego
towarzysz - który wciąż ściskał w dłoni spodnie Tamary - puścił się biegiem w
głąb lasu. Uciekał slalomem między drzewami, a za nim - niczym sprinterka -
pędziła Ayumi. Po kilkunastu krokach rzuciła sztyletem w chłopa, ale chybiła o
kilka centymetrów. Ostrze wbiło się w będącą obok sosnę. Kobieta dopadła
mężczyznę kilka metrów później. Wbiła sztylet w łopatkę blondyna. Nie zabiła
go, tylko skazała na coś o wiele gorszego. Miała to być powolna śmierć w głębi
lasu.
W tym samym czasie jej
siostra doprowadzała do normalnego stanu Tamarę.
Głównie z powodu tej
ostatniej historii białogłowy trafiły na południe. Ganiając po lesie straciły
orientację. Dodatkowo przekonał je fakt, że tu nie ma działań wojennych.
***
-
Tao! Powiedz mi jak to możliwe?!- grzmiał już z daleka głos Denisa van
Nicolescu.
Pułkownik był wściekły z
powodu porwania do niewoli jego syna, który prowadził przednią straż jednej z
armii książęcych. O niepowodzenia potomka oskarżał każdego, kto nawinął mu się
gdzieś na korytarzu lub na audiencji. Teraz miał spotkanie z Lenem, a chłopak
nie należał nigdy do zbyt pokornych i idących na ustępstwa za cenę spokoju. Len
wiedział, że taka postawa nie jest pożądaną wśród ludzi, jednakże pamiętał z
czasów nauki historii, że taka postawa doprowadziła - w świecie z jakiego
pochodził - do władzy dwa najbardziej zbrodnicze systemy, które pochłonęły
kilkaset milionów ofiar - zwykle niewinnych. Chłopak mimo, że starał się
zgrywać pozbawionego uczuć, nigdy nie chciał zamordować niewinnego człowieka,
ani się do tego przyczynić.
- A skąd mam to niby wiedzieć?- napyskował
chłopak.
- Nie tym tonem, szczeniaku -
odpyskował pułkownik.
- O co ci chodzi? - spytał,
bezpośrednio Tao.
- Bierz tą swoją bandę! I ruszaj na
poszukiwania - rozkazał van Nicolescu.
- I co mam zrobić gdy go znajdę? -
spytał chłodnym tonem Len.
- Odbić głąbie! - ryknął pułkownik,
a jego twarz zapłonęła purpurowym odcieniem.
- Mając pod ręką 20 ludzi? - spytał
lodowatym tonem chłopak.
- Weź jeszcze 30 moich -
odpowiedział Denis - więcej nie dam, bo nie mam - dodał i załamał ręce w geście
bezsilności.
Po
tych słowach Len opuścił gabinet namiestnika twierdzy i ruszył do swojej
komnaty. Tam rzucił okiem na mapę. Twierdza Dzikie Pola znajdowała się przy
samej granicy z terenem Czarnolasu zajmowanym przez wilkołaki. Przez
kilkadziesiąt kilometrów na południe nie było żadnego miasta, ani twierdzy aż
do Amsteresztu. Było to drugie najważniejsze miasto kraju i najbardziej na
południe wysunięte - miasto - podległe Danilescom. Za pewne tam podąża armia, z
którą szedł młody van Nicolescu. Wobec tego Len doszedł do wniosku, że przednia
straż armii książęcej została napadnięta przez oddziały podległe Danilescom, bo
wilkołaki zostały pokonane kilka tygodni wcześniej przez namiestnika twierdzy
Dzikie Pola. Kolejny rzut oka na mapę utwierdził Lena w przekonaniu, że
najpotężniejszy ród w Rumlandii kontroluje obszar przypominający trapez, a w
nim są zaledwie 2 miasta Amstereszt i Pogranicznice oraz rodowa twierdza.
Resztę stanowiły liczne wioski. Stanowczo zawężało to poszukiwania. Problem
stanowiła odległość z Dzikich Pól do tych miast. Było to wiele kilometrów. Do
najbliższej rodowej twierdzy trzeba było podróżować około tygodnia, robiąc
krótkie przerwy na sen i odpoczynek.
Po
zapoznaniu się mapą Len wezwał najstarszego ze swoich żołnierzy - Józefa
Babinescu. Był to trzydziestoletni, brunet, o miedzianych oczach. Odznaczał się
wysokim wzrostem i przeciętną sylwetką.
- Panicz mnie wzywał - powiedział
Babinescu, wykonując salut.
- Tak - odpowiedział Len - jesteś
moim najbardziej zaufanym żołnierzem...
- To dla mnie zaszczyt - przerwał
Babinescu.
- Nie przerywaj - skarcił go Len -
wybierz z ludzi pułkownika trzydziestu najlepszy wojaków, tu masz odpowiednie upoważnienie
i weź ich do naszych chłopaków.
- Jeśli można? - spytał brunet i
kontynuował gdy dowódca skinął głową - czy można wiedzieć po co?
- Wyruszamy na wojnę.
- Po której stronie będziemy
walczyć? - dopytywał podwładny.
- Zobaczymy - zakończył tajemniczo
Len.
Wieczorem
50 żołnierzy pod dowództwem młodego Tao, opuściło twierdzę i rozpoczęło marsz
na południowy- zachód w kierunku siedziby wroga - swojego dotychczasowego
zwierzchnika.
Podczas
pierwszych trzech dni marszu, oddział nie miał żadnych komplikacji z powodu
natknięcia się na jakąkolwiek armię - nieważne czy wrogą czy sojuszniczą. Wobec
czego Len dziwił się jak van Nicolescu dał się złapać do niewoli. Po naradzie z
kilkoma starszymi żołnierzami postanowił zaczerpnąć języka w pobliskiej wiosce.
- Józef! - ryknął do Babinescu, gdy
drewniana tablica informowała o pobliskiej wiosce - rozbijamy obóz w lesie.
Rozstaw straże na całą noc i niech zmieniają się co 6 godzin. Wezwij mi pięciu
naszych halabardników - rozkazywał Len - dowodzisz obozem do chwili mojego
powrotu.
-Tak jest - zasalutował Babinescu -
kiedy panicz planuje wrócić?
- Jak najszybciej - odparł Tao.
Dziesięć
minut potem Len, wraz z piątku swoich najdawniejszych towarzyszy broni wyruszył
- pieszo- do wioski. Droga mijała im na pogodnej rozmowie. Dyskutowali o
kobietach, wojnie, alkoholu, broni - jednym słowem o wszystkim.
Równo
o zmroku Len znalazł się w wiosce. Również i ona nie wyglądała na taką, w
pobliżu której trwały działania wojenne. Stan wsi można było określić znanym
powiedzeniem "wsi wesoła, wsi spokojna".
- Linescu - zwrócił się Len do
jednego z halabardników - idź i poproś sołtysa żeby się tu zjawił, ale
natychmiast!
- Tak jest! - zasalutował Linescu.
Kilka
minut potem przed oblicze Tao i pozostałej czwórki halabardników zjawił się
starszy, siwy już, mężczyzna, w koszuli nocnej.
- Sołtys? - spytał Len.
- Tak - odrzekł drżącym głosem
starzec.
- Kto jest waszym monarchą? -
spytał Len.
- A kto ma być, masz miłość?
Len
nie odpowiedział nic, tylko podszedł do sołtysa, który ze strachu padł na
kolana. Chłopak nic nie mówił, nic nie robił tylko patrzał na starca. Myślał
nad czymś zawzięcie.
- Kiedy ostatnio widziałeś wojsko?
- spytał po chwili.
- 2 dni temu.
- Komu służyło?
- Panom van Danilescu.
- Ilu żołnierzy widziałeś?
- Było ich bardzo dużo panie -
odpowiedział sołtys - chłopy mówią, że nawet i z kilkaset.
- Gdzie poszli?
- Na Dzikie Pola.
- Jesteś pewien?
- Tak panie - zapewnił gorliwie
starzec - po ostatnich zwycięstwach panowie chcą ruszyć do ataku.
- Jakich zwycięstwach? - spytał
zaskoczony Tao.
- Armia panów wygrała wielką bitwę pod
Pogranicznicami, rozgromiła armię otaczającą twierdzę panów i wygrała potyczki
o wioski w pobliżu.
- Gdzie są Danilescy?
- Van Danilescy, jeśli wolno - starzec
ośmielił się poprawić Lena - nazwiska bez van mają zwykli chłopi, a to są
panowie.
- No dobra - prztaknął od
niechcenia Len - gdzie są wasi panowie?
- Idą oblegać Twierdzę Dzikie Pola
- żachnął się sołtys.
- Skąd to wiesz?
- Mówił to pułkownik, z tego
oddziału co tu był dwa dni temu - wyjaśnił sołtys - żołnierze kupowali wodę, a
nie łupili jak zwykle to ośmieliłem się zapytać dokąd to idą - dodał siwy
mężczyzna i pokrył rumieńcem, zdradzającym zawstydzenie z powodu własnej śmiałości.
- To wszystko - stwierdził chłodno
Len - możesz iść.
- Dziękuję panie - rzekł sołtys i
kłaniając się gorliwie w pas, cofał się w głąb wioski.
Kiedy
sołtys był już dość daleko, Len zwrócił się do halabardników:
- Który z was zna drogę do twierdzy
inną niż szliśmy do tej pory?
- Nie rozumiemy - odpowiedział
Linescu, w imieniu wszystkich.
- Zawracamy... - odparł Len.
Halabardnicy
zareagowali na to wybuchem radości. Kiedy wreszcie się uspokoili, jeden z nich
powiedział:
- Czy to znaczy, że zaczynamy bić
namiestnika?
Jedyną
odpowiedzią jaką otrzymał było delikatne i prawie niewidoczne drgnięcie kącika
ust Lena. Ale to wystarczyło żołnierzom by ponownie wybuchła wśród nich
euforia.
Drogę
do obozu pokonali w błyskawicznym tempie. Chwilę przed dojściem Len zakazał
mówić komukolwiek o swoich zamiarach, dopóki sam ich nie ogłosi. Zaraz po tym
udał się do swojego - największego ze wszystkich - namiotu i rozkazał wezwać do
siebie Józefa Babinescu.
- Panicz mnie wzywał? - spytał
Józef, kiedy wszedł do namiotu swojego dowódcy.
- Sądzisz, że ludzi podebrani od
pułkownika będą nam wierni?
- Są wierni.
- Nie rozumiesz o co mi chodzi -
odrzekł Len - wobec kogo będą lojalni, kiedy zawrócimy?
- Ponad połowa wobec panicza -
odpowiedział Babinescu.
- Masz czas do rana żeby się
dowiedzieć ilu dokładnie - stwierdził Len - weź do pomocy Linescu.
- Tak jest! - zasalutował Józef.
Po
wyjściu Józefa, Len udał się spać. Obudził się dopiero rano, gdy do jego namiotu
weszli Linescu i Babinescu by złożyć mu raport.
- Słucham - zwrócił się do nich
Len.
- Mamy tu 4 fanatyków, którzy będą
wierni pułkownikowi do śmierci, a dodatkowo dwoje jest niezdecydowanych -
wyrecytował Józef.
- Reszta jest przekonana o
zdolnościach wojskowych panicza - dodał Linescu.
- Będą walczyć z nami czy przeciw?
- Chyba z nami - odpowiedział
Babinescu.
- Chyba? - zapytał Len, lodowatym
tonem głosu.
- Na pewno - odrzekł żywo Linescu.
- Zwinąć obóz - rozkazał Len -
Linescu poprowadzisz nas do Dzikich Pól wiesz jaką drogą. Za 10 minut wymarsz.
Odmaszerować!
- Tak jest! - zasalutowali
halabardnicy.
Po
dziesięciu minutach Len stał przed dwuszeregiem poddanych mu żołnierzy. W jasnym
świetle listopadowego Słońca chłopak mógł się przypatrzyć jak prezentuje się
jego odział. Wszyscy żołnierze ubrani w czerwone czapki. Dwudziestu
halabardników, popierających złotookiego z przekonania, ubrana była w jednakowe
czarne kontusze, z białymi rękawami, na które nałożone mieli kolczugi.
Pozostała część kompanii ubrana byłą w nowiutkie kolczugi, z wyrzeźbionym na
piersiach rodowym herbem van Niculescu oraz stalowo- szare hełmy. Ci żołnierze
uzbrojeni byli również w większości w halabardy, ale zdarzyło się i kilku
pikinierów.
- Rozpoczynamy dalszy wymarsz! -
zakomenderował Tao - w lewo zwrot! Linescu na przód! - wydawał rozkazy - Ty
pierwszy z lewej, na miejsce Linescu!
Stojący
w tamtym miejscu pikinier, bez słowa ustawił się na środku, tylnego szeregu.
- Odział marsz!
Po
tym ostatnim rozkazie Len stanął na miejscu pikiniera i szedł wraz ze swoją
kompanią. Tym razem kompania podążała jeszcze weselej niż poprzedniego dnia.
Zaufani halabardnicy zostali poinformowani przez Linescu o zmianie zamiarów
"panicza". Spowodowało to u nich wybuch entuzjazmu i teraz to właśnie
oni co jakiś czas intonowali wojskowe pieśni, towarzyszące oddziałowi podczas
marszu.
Po
kilku godzinach marszu, gdy zmęczenie dawało się już we znaki, na horyzoncie
zjawiło się kilka ciemnych kształtów. Tao zarządził postój. Gdy jeźdźcy byli
już blisko Len jako pierwszy zobaczył, jaki herb znajduje się na proporcu
jednego z kawalerzystów. Momentalnie rozpoznał ten herb, należał do książęcej
armii. Postanowił działać.
- Formować szyk bojowy!
Momentalnie
pikinierzy i halabardnicy ustawili się w zwarty czworobok, zwany batalią. Len
znał ten szyk pod nazwą szwajcarskiego, gdyż jak wiedział w XV wieku w jego
świecie to właśnie Szwajcarzy zapoczątkowali takie ustawienie do walki.
Lekka
kawaleria książęca widząc sformowany szyk bojowy, nie pytała o nic tylko rozpoczęła
szarżę na piechotę. Len naliczył około 10 jeźdźców. Nie było to dużo, jeśli nie
dostaną wsparcie zostaną pokonani przez piechotę. Nie mieli kopii, ani łuków -
walczyli tylko za pomocą szabli, mieczy itp. Dobrze wycelowana pika albo
halabarda powinna wystarczyć by zakończyć żywot takiego kawalerzysty.
Len
ustawił się na skraju lasu, tak by widzieć całą bitwę. Szarżujący jeźdźcy
pędzili wprost na piechotę. Chłopak prosił w myślach by jego żołnierze nie
spanikowali i odpowiednio zaatakowali. Tym czasem jeźdźcy byli już tuż, tuż.
Len przymknął powieki, gdy oba oddziały miały się zetknąć.
Słyszał
krzyki i jęki rannych oraz konających. Po sekundzie usłyszał głuche uderzenie
ciała spadającego z konia o ziemię. Kiedy otworzył oczy zobaczył, że piechurzy
rozproszyli się, po lesie biegają samotne konie, bez jeźdźców. Na ziemi leży
kilku kawalerzystów. Kilku jest rozbrajanych przez halabardników, a ostatni z
nich jeszcze zawzięcie walczy z Linescu.
Kawalerzysta
rozpaczliwie machał mieczem, odtrącając ataki halabardy Linescu. Radził sobie
sprawnie, widać było, że jest lepiej wyszkolony. Lecz szczęście opuściło go,
gdy Linescu przestał atakować od boków, tylko wykonał najzwyczajniejsze w
świecie pchnięcie. Po ułamku sekundy walczący mieczem padł bez życia.
- Ilu mamy jeńców? - po chwili Len
zwrócił się do Babinescu.
- Trzech.
- Przyprowadzić ich do mnie! -
rozkazał.
Len
siedział na dużym, przydrożnym kamieniu. Obok niego stał Linescu.
- Zarządź zbiórkę -rozkazał mu Tao.
Halabardnik
odszedł posłusznie, w stronę bezładnej zbieraniny żołnierzy. Po około 5
minutach przed Lenem stał ponownie zwarty dwuszereg, przed którym leżało troje
jeńców.
- Ilu mamy zabitych i rannych? -
zapytał żołnierzy.
- 2 zabitych przez galopujące konie
- odpowiedział Józef Babinescu.
- I jeden ranny - odpowiedział
pikinier, podtrzymywany przez stojącego za nim kolegę.
- Co ci jest?
- Drobna rana uda paniczu - odparł
ranny.
- To nie powinno przeszkadzać
podczas dalszego marszu - powiedział Len - Kim byli zabici?
Na
to pytanie bardzo cicho odpowiedział stojący z lewego boku Lena Linescu:
- Należeli do fanatyków.
Tao
nie odpowiedział nic, nawet jego mina nie zdradzała co myśli. Patrzył gdzieś w
dal, ponad głowami swoich żołnierzy i myślał. Nad czym? To wie tylko on.
- Rozstawić obóz! - rozkazał po
jakimś czasie - Linescu weź jeńców i chodź ze mną do lasu - dodał cicho, po
czym krzyknął - Józef dowodzisz dopóki nie wrócimy!
Len
szedł przodem wąską ścieżką w głąb lasu, za nim troje jeńców, a pochód zamykał
Linescu celujący halabardą w plecy więźniów. Zatrzymali się dopiero na małej
polanie, z której nie było już widać rozkładanego przez piechotę obozu.
- Komu służycie?
- Jesteśmy z armii księcia Filipa i
nasz pan będzie się o nas upominał - odparł najwyższy z jeźdźców.
- Skąd i dokąd jechaliście?
- Z twierdzy namiestnika van
Nicolescu do... - tu jeniec się zaciął i nie chciał mówić nic, bijąc się ze
swoimi myślami - jechaliśmy na zwiad.
- Po co? Przecież to książęta
prowadzą ofensywę, a wy robiliście zwiad 2 dni drogi od Twierdzy Dzikie Pola.
Po co?
- Dwie armie rozbite, książę Filip
czeka w twierdz na rozwój wypadków. Książę Dan uniknął niewoli, bo uciekł na
tereny Nordanku, gdzie schronił się u przyjaciół rodziny.
- Spodziewacie się ataku na Dzikie
Pola?
- Tak.
- Gdzie ostatnie książątko i jego
wojska?
- Uciekł na północ, a jego armia
wzmocniła załogi stolicy, pozostałych zagrożonych dwóch miast i Twierdzy Obra.
- Jakie siły mają Danilescy?
- Dwie armię - odrzekł inny z
jeńców - nasi szpiedzy mówili, że po 20 - 25 tysięcy ludzi.
- Wracamy - Len zwrócił się do
Linescu.
Kiedy
wrócili obóz był już rozstawiony, a warty stały w zwykłych miejscach. Ciała
zmarłych były już pogrzebane. Len wobec tego wezwał jeszcze Józefa do swojego namiotu
i urządził naradę. Na jej początku kazał powtórzyć wszystko co usłyszeli od
jeńców.
- I co teraz doradzacie? - spytał.
- Radzę przekazać informację van
Danilescom i zaciągnąć nas do ich armii - powiedział Józef.
- Też tak radzę - dodał Linescu.
- Nie ułatwiliście mi wyboru, no
ale powiem wam co ja postanowiłem.
- Słuchamy paniczu - rzekli
jednakowo mężczyźni.
- Znacie sposoby na dotarcie do
trzeciego pretendenta?
- Nie - odrzekł Linescu.
- Tak - odpowiedział Babinescu,
zachęcony skinieniem Lena mówił dalej - możemy wysłać wiadomość za pomocą
ptaków. W całym Międzymorzu wysyła się przez nie listy na dalekie odległości.
Na zachodzie robią to przez gołębie, na północ od Rumlandii przez kruki, w
Czarnolesie przez sowy, a wszędzie indziej przez wróble.
- Gdzie znajdę takiego wróbla?
- Każdy wróbel w tej krainie umie
dostarczyć list pod dobry adres.
- Z tego co wiem to ta osoba jest w
Stepowych Polach. Tam też wyślemy list z naszymi informacjami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz