Rozdział 18
Partyzancka sława
Pomysł dowódcy oddziału zszokował jego najbliższych
współpracowników. Zarówno Babinescu jak i Linescu uważali za co najmniej
szalony pomysł żeby wysyłać poufne informacje tak daleko - do kompletnie nie
znanej nikomu w oddziale osobie. Próbowali rozgryźć co chodzi Lenowi po głowie,
jednak nie potrafili wpaść na właściwy trop.
- Trzeba zapytać panicza wprost -
powiedział Józef, po kilkudziesięciu minutach rozmyślania.
***
Twierdza
Dzikie Pola, górowała na okolicznymi łąkami i polami. Jej okazały zarys zdawał
się zamazany w porannej mgle. Na szczycie najwyższej baszty powiewały flaga
Rumlandii oraz sztandary z herbami rodów - książęcego i van Nicolescu. Ciemne
chmury nad twierdzą zwiastowały coś więcej niż zwykły deszcz... Każdy
mieszkaniec wiedział, że niebawem wrogie wojska staną u bram. Wszyscy starali
się zachowywać optymizm, lecz nie było to proste wobec klęsk wojsk książęcych.
Pułkownik
Denis van Nicolescu stał się najbardziej nerwowym człowiekiem w królestwie -
jak mówili o nim podwładni. Namiestnik twierdzy rozważał wysłanie wszystkich
dostępnych sił na poszukiwania syna, który trafił do niewoli. Jak narazie
wysłał tylko mały oddział pod dowództwem Lena Tao. Najbliżsi doradcy pukali się
w czoło słysząc o tych planach, dodatkowo chwalili pomysł wysłania złotookiego
młodzieńca z tą misją, gdyż jak uważali był on realnym zagrożeniem utrudnienia
obrony zamku, podczas oblężenia. Pułkownik nie zważał na te słowo i
zapowiedział wysłanie wszystkich dostępnych sił na poszukiwania. Żeby odwieść
go od tych planów do twierdzy musiał przybyć sam generał van Abramescu -
naczelny wódz armii książęcej.
Generał
był starszym człowiekiem w wieku około 60 lat. Miał krótko przystrzyżone siwe
włosy i bujne wąsy o tym samym kolorze. Twarz miał obficie pokrytą
zmarszczkami, kilkoma mniejszymi bliznami i jedną dużą blizną, ciągnącą się od
lewego ucha aż do podbródka - była to rana odniesiona w najbliższej
przeszłości, podczas walk z siłami wojsk rodu van Danilesców.
- Pułkowniku nie może pan wysłać
żadnych więcej żołnierzy na poszukiwania - powiedział spokojnie generał, na
początek rozmowy.
Naczelny
wódz przebywał z pułkownikiem w biurze tego ostatniego. Poza nimi w
pomieszczeniu znajdował się również młody adiutant generała i troje
halabardzistów, którzy nie opuszczali pułkownika od chwili zamachu na niego.
- Nie mogę, ale muszę -
odpowiedział stanowczo pułkownik.
- Obawiam się, że nie musi pan tego
robić i nie zrobi - zakomunikował van Abramescu - to jest rozkaz pułkowniku.
- Odmawiam wykonania rozkazu! -
zaprotestował donośnym tonem van Nicolescu.
- Ehh - westchnął rozczarowany
generał - wobec tego spróbujemy inaczej. Przedstawię panu kilka faktów, a potem
pomyślimy co dalej, dobrze? - zaproponował.
- Tak jest...
- Wspaniale - ucieszył się siwy
mężczyzna - niech mi pan powie ile obecnie mamy wojsk w twierdzy?
- 500 moich plus 200 ochotników i
100 przysłanych przez księcia - odrzekł pułkownik.
- Razem 800 ludzi - podsumował
generał - to jest za mało żeby wybronić twierdzę, ale wystarczająco dużo by
utrzymać opór przed nadciągnięciem księcia Filipa ze wsparciem. Wie pan co to
oznacza?
- Że nie ma sensu bronić tej
twierdzy - wypalił van Nicolescu - wobec tego musimy szukać mojego syna! -
rozgorączkował się pułkownik, a pod jego blond włosom czupryną pojawiły się
zaczerwienienia na czole i policzkach - od rozgorączkowania.
- Nie - zaprotestował generał -
musimy wybronić twierdzę, bo ma strategiczną lokację. Przy skraju Czarnolasu, w
pobliżu drogi łączącej Bukadam i Amstereszt - wyjaśnił - a to są wystarczające
powody do obrony, nie wspomnę nawet o polach i potrzebach wyżywienia armii i
ludności cywilnej podczas wojny. A ciężko będzie to zrobić bez mąki z
okolicznych pól.
- Niby tak - zgodził się niechętnie
pułkownik - ale może tak chociaż kilku ludzi wysłać?
- Nie - odpowiedział generał - ma
pan utrzymać się w twierdzy do czasu nadejścia odsieczy - rozkazał - utrzymać
się ze wszystkimi możliwymi żołnierzami, pułkowniku.
- Rozkaz generale - odrzekł
niechętnie pan Denis.
***
Oddział
dowodzony przez Lena bardzo dobrze czuł się w walce partyzanckiej z wojskami
książęcymi i rodowymi. W tydzień rozbił w pył sześć patroli lekkiej jazdy oraz
dziesięć posterunków przy obozach armii. Do niewoli wpadło im kilkunastu ludzi,
jednak śmierć poniosło kilku ludzi podległych Lenowi.
Obecnie
drużyna Tao podążała w stronę Centrdamu - dużego miasta uznającego władzę
książąt. Len jechał na zdobycznym białym koniu, a jego wojowie podążali za nim
piechotą w dwuszeregu. Nie było z nimi jeńców...
Jeńcy
stanowili istotną przeszkodę w prowadzeniu walk partyzanckich. Nie było co z nimi
zrobić i nie miał ich kto pilnować. Panicz Len - jak zwracali sie do niego
żołnierze - spędził wiele bezsennych godzin na myśleniu co z nimi robić.
Podczas ostatniego starcia z patrolem kawalerii więźniowie leżeli związani w
lesie, a po bitwie zostali przeturlani w okolice pobliskiej wioski. Len udał
się do niej w asyście Linescu i jeszcze jednego pikiniera.
Kiedy
mężczyźni doszli do centrum wioski był już zmierzch. Wioska nie była duża.
Całość stanowiło dwadzieścia chat ustawionych w kwadrat, którego centrum
stanowił duży plac, z wybudowanym po środku niego małym, kamiennym budynkiem -
siedzibą sołtysa - jak głosiła tabliczka.
Linescu
zapukał - kołatką w kształcie rękojeści miecza - w drzwi. Po drugiej stronie
dało sie słyszeć odgłosy krzątania i cichy tupot pary nóg, dążącej do drzwi.
- Witajcie panowie żołnierze -
przywitał się starzec, będący sołtysem - w czym mogę pomóc?
- Potrzebujemy kilku rzeczy -
wyjaśnił Linescu.
W
drodze do wioski Len rozkazał mu rozmawiać - przynajmniej na początku - z sołtysem.
Miało to spowodować, że w razie czego starzec uzna, że to Linescu jest dowódcą.
W ramach tej manipulacji, Len stał teraz z prawej strony swojego podwładnego, a
z jego drugiej strony stał pikinier.
- Dzień drogi stąd na północ jest
miasto - odpowiedział sołtys - tam wam wszystko dadzą.
- Nie sądzę - odrzekł młodzieniec.
- Nas nie będziecie rabować podłe
psy! - krzyknął sołtys - może i walczycie za naszych panów, ale nie będzie
rabunków w tej wsi! Po moim trupie! -wrzeszczał.
- Nie chcemy was rabować -
zaprotestował, ostrożnie Linescu - i nie służymy jak narazie nikomu - wyjaśnił.
- To panowie są z tej słynnej
leśnej bandy?
- Jakiej bandy?
- Leśnej - wyjaśnił starzec, z
uznaniem.
- Można i tak nas nazwać, a skąd
sołtys wie o nas? - spytał Linescu.
- Panie, wy jesteście
najsławniejszym oddziałem w okolicy, nawet książęce armie nie budzą we wsiach
takiego respektu. O waszych czynach słyszałem od mojego przyjaciela sołtysa, u
którego byliście kilka dni temu - odpowiedział sołtys - dla takich chłopaków
znajdziemy co tylko chcecie, prócz dziewek, bo nie mamy ich we wsi, a żon nie
oddamy - dokończył żartobliwie - proście o co chcecie?
- Potrzebujemy czegoś, w czym
moglibyśmy przenosić zdobytą broń i inne takie - stwierdził Linescu - poza tym
prowiant na dalszą drogę i... - tu się zawahał, spojrzał na Lena, a ten skinął
głową na znak milczącej zgody - i nie mamy co zrobić z jeńcami - zakończył.
- hmm - zamyślił sie sołtys -
zostańcie panowie do rana, a wtedy damy wam wody, jedzenia, jakieś kosze na
broń, a jeńców przyprowadźcie tu, zamkniemy ich w piwnicy - wyrecytował niemal
na bezdechu, z przejęciem słyszalnym w głosie.
- Wspaniale - ucieszył się Linescu
- ty idź do obozu - zwrócił sie do pikiniera - i każ przyjść tu o świcie z
całym dobytkiem i jeńcami.
Pikinier
nie odpowiedział nic, zamiast tego spojrzał na Lena, ale ten nie wykonał
żadnego gestu, nawet nie drgnął brwią, wobec czego żołnierz zasalutował w
stronę panicza i Linescu. Po czym obrócił się i szybkim krokiem podążył w
stronę obozu partyzantki.
Len
ani żaden z jego żołnierzy nie dowierzyli w to jak znani stali się ostatnimi
czasy. Mieli pozostać w złudzeniu o swojej anonimowości jeszcze przez pewien
czas.
Rano
sołtys dał obiecane zasoby i odebrał jeńców, których zamknął w piwnicy swojej
kwatery. Ponadto zobowiązał się utrzymywać ich do czasu powrotu Linescu,
którego nadal uważał za dowódcę.
- Można wiedzieć kiedy panowie
wyruszają?
- Nie - odrzekł Linescu.
- Mimo to życzę panom powodzenia -
zakończył sołtys.
Po
wyjściu z wioski oddział udał się na zachód, chcąc uniknąć natknięcia się na
większą gromadę, którejś z armii. Jadąc konno Len układał sobie w głowie plan,
na kilka najbliższych dni. Często zastanawiał się czy dobrze zrobił opowiadając
się po stronie, która nie wie o jego istnieniu...
- Paniczu? - Babinescu przerwał
rozmyślania swojego wodza.
- Czego chcesz?
- Bo... - zaczął niemrawo Józef -
bo my... to znaczy ja i Linescu myśleliśmy, dlaczego panicz zechciał dołączyć
do tego trzeciego...
- Liczysz, że objaśnię ci to? -
spytał z drwiną w głosie Tao.
- Tak - bąknął Józef.
Len
nie odpowiedział od razu, zamiast tego spojrzał gdzieś w dal i myślał nad czymś
gorączkowo. Jego wzrok stał się jakby nieobecny, chociaż sprawiał też wrażenie
bardzo na czymś skupionego. Po chwili w złotych tęczówkach pojawił się błysk i
Len przemówił:
- Van Danilescy i książęta mają tu
już swoje armie, prawda? - spytał retorycznie - a ten cały Marc, nie ma nic w
tych stronach. I to jest nasza szansa.
- Jaka szansa?
- Zobaczysz - odpowiedział Len, z
jeszcze potężniejszym błyskiem w oku.
Drużyna
kontynuowała marsz jeszcze przez cztery dni i noce, aż znalazła się blisko
Zachodniej Twierdzy - która stanowiła obecnie miejsce granicy wpływów dwóch
walczących w tym rejonie stron. Twierdza majaczyła daleko na linii horyzontu. Len
myślał, że dojdą tu znacznie później - widocznie musiał przypadkiem skrócić
drogę. Wobec tego zarządził przerwę.
- Linescu dopilnuj rozbijania obozu
- rozkazał - wrócę za jakiś czas...
Podwładny
nawet nie zadał sobie trudu zapytać, dokąd jedzie Len i kiedy dokładnie wróci,
wiedział że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż ten lubi chadzać własnymi
ścieżkami - niczym kot - poza tym, i tak by nie ujawnił swoich planów.
Linescu
zgodnie z rozkazem dopilnował rozbicia obozów, rozstawił warty i udał się do
swojego namiotu. Po drodze myślać co takiego wymyślił jego dowódca i skąd ten
nagły pomysł poparcia południowej strony walki o tron w Rumlandii.
Tymczasem
Len dojechał już kilka kilometrów na północ, gdzie natrafił na małą wioskę.
Chciał do niej wjechać, lecz uprzedził go dźwięk trąbki i tupot stóp. Jak
okazało się, gdy zobaczył biegnących przed wioskę ludzi - byli to chłopi.
Uzbrojeni w widły i sierpy. Jako tak uzbrojeni nie mieli prawa zagrażać
jakiejkolwiek jednostce wojskowej, lecz Tao przebywał tam sam. Nie wiedział czy
chłopi przeprowadzają jakąś zbiórkę czy rozpoczynają za nim pościg, wobec czego
stał i przyglądał się im z zainteresowaniem. Był to błąd.
Po
minucie chłopi stali gromadą na skraju zabudowy wioski i po usłyszeniu
kolejnego sygnału trąbki, ruszyli pędem na Lena. Ten patrzał zdecydowanie zbyt
długo na ich poczynania i gdy ci byli już zdecydowanie zbyt blisko niego,
pochwycił lejce i spróbował obrócić konia. Ten wykonał polecenie. Chłopak
zmusił konia do biegu i ratował sie ucieczką. Szybko pokonywał kolejne metry,
które powiększały dystans między nim, a wieśniakami. Zwolnił, gdy myślał, że
już nic mu nie zagraża - był to juz drugi błąd w jego wykonaniu w tym dniu. Kiedy
tylko koń zwolnił, dało się słyszeć świst powietrza i odgłos wbijania się
metalu w ciało. Len nie czuł bólu, a więc to nie on oberwał. Spojrzał w dół.
Koń biegł siłą rozpędu, lecz nieustanie zwalniał, Len zmuszał go b przyspieszał,
jednak nie skutkowało to. Spojrzał jeszcze raz w dół, po grzbiecie jego rumaka
ciekła krew. Z boku wystawały mu wbite widły. Zwierzę nie biegło już, tylko
zataczało od prawej do lewej - szczęśliwie unikając drzew. Po kolejnym metrze
rumak upadł martwy na ziemię.
W
tym momencie sytuacja Lena stała się dramatyczna - za nim trwała pogoń
wieśniaków, a do obozu było jeszcze daleko. Nie widział dla siebie ratunku.
Spojrzał w tył. Pogoń była około stu metrów od niego i zbliżała się, choć coraz
wolniej. Zmęczenie ewidentnie dawało się wieśniakom we znaki.
Rozejrzał
sie po okolicy. Krajobraz był typowy dla lasu, pełno drzew i nie widać niczego
innego - prócz wrogich mieszkańców pobliskiej wsi. Wobec coraz bardziej
rozpaczliwej sytuacji Tao szukał już tylko kryjówki - nic innego mu nie
pozostało. Kilka metrów od siebie ujrzał stary, potężny i rozłożysty dąb.
Wiedział, że to jego jedyna szansa. Podbiegł do drzewa i rozpoczął wspinaczkę.
Gdy wreszcie udało mu się znaleźć fragment pnia, z którego mógł uchwycić, gałąź
o odpowiedniej wytrzymałości by się podciągnąć, rozpadał się deszcz. Początkowo
był to lekki deszczyk, który nie przeszkodził chłopakowi we wspinaczce, ale
będąc już około trzech metrów nad ziemią poczuł, że coraz większe krople -
coraz częściej - smagają jego ciało. Znacząco utrudniło to wspinaczkę, ale
jednocześnie uniemożliwiło pościg w górę wieśniakom, którzy właśnie byli pod
dębem, na którym znajdował się złotooki.
Chłopi
okrążyli drzewo, tak by Len nie miał możliwości zmiany drzewa, a przy okazji
mogli go widzieć z każdej strony. Każdy z nich coś wykrzykiwał i groził Lenowi
tym co akurat miał pod ręką:
- Zejdź to skarzemy cię na śmierć w
uczciwym procesie!
- I tak zginiesz!
- Odpowiesz nam za to!
W
następstwie następnych krzyków Len nie dowiedział się za co odpowie chłopom.
Czując, że jest poza zasięgiem ich oręża, zaczął oceniać na chłodno sytuacje.
Napastników
było około 20, trudno było powiedzieć dokładnie z uwagi na hałas jaki
wytwarzali i to, że nieustanie krążyli wokół drzewa. Co rusz, któryś z nich
rzucał w górę widłami, jednak po kilku nie udanych próbach dali sobie z tym
spokój, gdyż w padającym deszczu każdy nie trafiony rzut był dla nich
zagrożeniem.
- Cisza! - wrzasnął jeden z chłopów.
Pozostali
posłuchali go i wykonali polecenie.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Jestem Len.
- Komu służysz?
- Nikomu.
Na
to ostanie zebrani pod drzewem odpowiedzieli burzą pomruków i wymienili się
uwagami z sąsiadami, mimo to nie zaprzestali krążenia wokół drzewa. Sposób w
jaki okrążali drzewo przypominał stado wilków, które otacza ofiarę, okrąża,
podchodzi coraz bliżej, aż w końcu atakuje i uśmierca.
- Z kim podróżujesz? - spytał inny chłop, wznosząc w górę sierp.
- Z drużyną.
- Czyją?
- Moją.
Na
to ostanie słowo znów odpowiedziała fala pomruków i dyskusji pomiędzy
rolnikami, którzy rozmyślali co teraz zrobią.
- Odejdźcie stąd, a nie spalimy nie
będziecie pierwszą wiochą, którą spalimy! - warknął Len, który wykorzystując
nie uwagę napastników i słabnący deszcz, wspiął się jeszcze wyżej.
Przestraszeni
groźbą chłopi, odsunęli się od niego o kilak kroków, lecz wciąż pozostawali nie
dalej niż trzy metry od niego. Nie miał szans by uciec. Wobec tego czekał kilkadziesiąt
minut na szczycie drzewa.
Po
upływie tego czasu gdzieś daleko za drzewami ujrzał nie wyraźne czerwone plamki
i błyski rodowych herbów wykutych na zbrojach podarowanych jego drużynie przez
pułkownika van Nicolescu. Kiedy był w stanie rozpoznać poszczególne twarze
swoich wojów, zszedł o jedną gałąź niżej - tak by żołnierze mogli go dostrzec i
ryknął w ich stronę:
- Linescu prowadź atak!
Idący
na przedzie gromady żołnierz, krzyknął do pozostałych coś czego Len nie
usłyszał i wraz z towarzyszami broni popędził na chłopów. Ci ustawili się w
zbitej kupie i czekali na atak. W momencie, gdy idący na odsiecz żołnierze Lena
byli juz blisko dębu Len krzyknął:
- Stać! - po czym zwrócił się do chłopów - złożyć bronie chamy!
Wieśniacy
posłusznie wykonali polecenie i stanęli ponownie ciasno przy sobie.
- Paniczu, musieliśmy zwijać obóz,
bo w okolicy pojawiło się około stu żołnierzy - przemówił Babinescu - prosimy o
wybaczenie.
- Dobrze zrobiliście - odpowiedział
chłodno Tao.
- Co z nimi zrobić? - spytał jeden
z pikinierów.
Nim
Len zdążył odpowiedzieć, wśród chłopów wybuchł lament, który zakończyło dopiero
uderzenie przez Lena w konary drzewa. Chłopi ucichli, a chłopak w spokoju i bez
pośpiechu zszedł na ziemię. Wtedy odezwał się jeden z chłopów:
- Panie wybacz - po czym padł na
kolana - my myśleliśmy, że pan jest z tych co nas napadają...
Dalsze
wytłumaczenia zostały przerwane przez ruch ręką Lena. Chłop zamarł z
przerażenia, Tao zwrócił się do swoich partyzantów:
- Oddać im broń i ustawić się w
szyku bojowym.
Wojowie
wykonali to niezbyt chętnie. Chłopi ze zdziwieniem w oczach patrzeli na Lena, a
ten powiedział do nich bez emocji:
- Broń w dłonie i stajecie tak samo
po drugiej stronie drzewa.
Ci
ostatni wykonali to bez szemrania, jednak oddział złotookiego zareagował na to
dziwnym szmerem.
- Cisza! - ryknął na nich Len - od
północy idzie na nas wasza setka - wyjaśnił - są dość daleko i nie śpieszą się
do nas - w tym momencie jego wargi wykrzywiły się w geście ironicznego uśmieszku
- i dobrze robią, przygotujemy się na nich. Linescu - zwrócił się do
podwładnego - wy na drzewa na lewo od dębu. Wieśniacy - powiedział w stronę
chłopów - wy na drzewa po prawej i nie więcej niż jeden na drzewo.
Po
20 minutach wszyscy mieli pozajmowane miejsca na odpowiednich drzewach -
wyjątkiem był Len stojący nadal na ziemi.
- Na mój znak zeskoczycie na tamtą
armię i pobijecie ich - zakomenderował i sam wspiął sie na ten sam dąb, który
niedawno opuścił.
Czekali
tak na drzewach na wroga około godziny, cały czas byli cicho - nikt nie śmiał
sprzeciwić się Lenowi, który rozkazał być cicho. Po godzinie około setki ludzi,
uzbrojonych w miecze, szable, halabardy i dwoje łuczników rozpoczęło przemarsz
pod drzewami, na których byli.
- Skakać! - krzyknął Len.
W
odpowiedzi około 40 mężczyzn spadło na rumlandzkich wojowników i rozgorzała
bitwa na śmierć i życie.
Len
nie miał czasu patrzeć co się dzieje z innymi
z jego ekipy, gdyż sam spadł pomiędzy łuczników i kilku ludzi z szablami.
Jednym cięciem zgładził łuczników i rozpoczął nie równy pojedynek z przeciwnikami
uzbrojonymi w szable. Parował ataki od prawej i lewej, od czasu do czasu wyprowadzając
kontrataki. Była to stosunkowo skuteczna taktyka. Jego rywale zdradzali braki w
obyciu się z bronią, a on sam był wybitnym fechmistrzem, jeszcze z czasów życia
w swoim świecie. Dodatkowo przeciwnicy byli wymęczeni przeszło godzinnym
marszem wobec czego Len wkrótce pokonał ich. Teraz miał chwilę na złapanie tchu
i rozejrzenie się w sytuacji. Jego ludzie i chłopi toczyli zwykle pojedynki
jeden na dwóch, ale większość o dziwo wygrywali. Nie myśląc dłużej znalazł i
sobie dwójkę nowych przeciwników. Walczył z nimi kilka minut. Ci byli już dużo
lepsi niż ich poprzednicy, jednak brakowało im synchronizacji wobec czego
nawzajem przeszkadzali sobie i przegapiali momenty, gdy mogli uśmiercić Lena
lub chociaż rozbroić go. Skutkiem czego gdy ich szpady zderzyły się ze sobą Tao
wykonał dwa małe ruchy ręką, a rywale padli na ziemię.
Ponownie
rozejrzał się w sytuacji, nie było zbyt dobrze. Mimo iż sam pokonał około
dziesięciu ludzi, jego drużyna była zepchnięta do defensywy, a on sam został
odgrodzony od nich trojgiem mieczników. Ich uzbrojenie - miecze i grube tarcze
zdradzały, że walka z nimi to nie przelewki. Na szczęście cała trójka zerkała
na oddział Lena, dzięki czemu stała tyłem do niego samego. Spojrzał za siebie -
nie było tam nikogo zdolnego do walki z nim - sami ranni i pobici. Korzystając
z okazji szukał słabej strony w uzbrojeniu wrogich mieczników i... I znalazł
je. Zbroje, w jakie ubrani byli miecznicy wydały sie Lenowi najdziwniejszymi
jakie w życiu widział - opancerzenie sięgało od ramion do kolan - poniżej były
tylko niskie buty i skrawek spodni. Musiał to wykorzystać. Trzy precyzyjne
dźgnięcia i miecznicy zwijali się z bólu i porzucając miecze i tarcze starali
się zatamować krwawienie z łydek. Len zachował zimną krew i ogłuszył ich
uderzeniem rękojeścią. Teraz mógł dołączyć do swojej drużyny, ale nie zrobił
tego. Przeciwnicy poddali się.
Zszokowani
napaścią z drzewa, nie w pełni wyszkoleni gonili małą bandę żołnierzy chcąc
zmazać plamę po ostatniej porażce. Zamiast zrehabilitować się we własnych
oczach, ponieśli druzgocącą klęskę. Dali
się wziąć do niewoli ponad dwukrotnie mniejszemu oddziałowi.
Tao
zarządził rozbrojenie jeńców i odebranie im zbroi i pancerzy. Następnie nakazał
części chłopów udać się do wioski po sznury do skrepowania rąk jeńców. Drugiej
części dało sznury, które jego kompania otrzymała w jednej z wiosek. Linescu i
dwóch halabardników miało dopilnować wiązania więźniów. Reszta oddziału miała
policzyć straty -własne i wroga.
Kilka
godzin później prowadził do pobliskiej wioski całą kompanię. Wciąż był
oszołomiony statystykami bitwy. Z jego oddziału pozostało aż - lub tyko -
dziesięć wojów. Z sojuszniczych chłopów na 20 przeżyło zaledwie pięciu. Miał za
to dziesięcioro nowych żołnierzy, którzy pod przysięgą dołączyli do niego i aż
27 jeńców. Do tego dochodziło zdobyte wyposażenie. Jak dowiedział się po otrzymaniu raportu o własnych
stratach, połowa wrogów zginęła, a reszta uciekła do lasu, kiedy tylko usłyszała
"skakać".
Dzięki
temu zwycięstwu oddział Lena okrył się prawdziwą sławą. O potyczce w lesie pod
Zachodnią Twierdzą, po kilku tygodniach bardowie zaczną śpiewać piosenki, a ludzie
będą opowiadać swoim sąsiadom i dyskutować o tej wspaniałej wiktorii jeszcze
długie miesiące.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz