środa, 5 grudnia 2018

18. Norfdam


Rozdział 18
Norfdam

- Jak to Antoni? – zdziwiła się Tamara.

            Dziewczyna siedziała właśnie w jednej ze zlokalizowanych w stolicy gospód, gdzie wraz z Jun, Lisą i innym czarodziejem nazywanym Syriusz Black doprecyzowała plany wyprawy na północ.

- No tak sobie ostatnio rozmawialiśmy i powiedział, że może się z nami wybrać – odpowiedziała niefrasobliwie Jun.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażałaś?! – wrzasnęła guwernantka.

            Lisa i Syriusz posłali sobie porozumiewawcze spojrzenie. Umknęło ono uwadze pozostałej dwójki niewiast.

- Właściwie to nie najgorszy pomysł – wtrąciła Green nieznoszącym sprzeciwu głosem.
- Co?! – zdziwiła się Tamara.
- No pomyśl… - zachęciła ją Lisa – potrzebujemy powodu legitymującego naszą wizytę w Norfdamie. Olbracht…
- … von – poprawiła ją automatycznie Tao.
- Co? – Lisa była wybita z rytmu.
- von Olbracht, tak się nazywa – wyjaśniła Jun.
- Nieważne – odwarknęła Lisa – w każdym razie chodzi o to, że nie mamy dobrego, to jest wiarygodnego, powodu aby składać wizytę w Norfdamie. Nikt nie uwierzy, że czwórka mocno egzotycznych turystów przybyła na wycieczkę do niezdobytego nigdy miasta aby go je pooglądać. Zupełnie przypadkiem jedną z turystek jest siostra najpilniej strzeżonego więźnia w miejskich lochach – wyjaśniała cierpliwie podczas sączenia kawy – mając ze sobą kupca możemy udać się tam w celach handlowych, biznesowych, zwijcie to jak chcecie.
- Młoda ma rację – przyznał Black.
- No dobra, ale jak się tam przemieścimy w tyle osób? – dopytała Tamara.
- Latający dywan – odparła Lisa.
- To prawda – potwierdził Syriusz widząc niedowierzanie na twarzy dziewczyn – co więcej Lisa uda się tam będąc pod działaniem zaklęcia kameleona. Ja natomiast nie wejdę z wami, tylko oddzielnie. Dzięki temu będę mógł w odpowiedniej chwili wraz z tą uroczą czarodziejką uratować waszego idola – zakończył z wyraźnym rozbawieniem.
- No dobra – zgodziła się niechętnie Tamara.
- Pora na nas – zauważyła Jun – resztę dogadamy w locie.

            Jako, że pozostali zgodzili się z nią, wyszli z lokalu. Na zewnątrz nastąpiło szybkie pożegnanie i każde z nich udało się w swoją stronę. Tamara szła przez pewien czas z Lisą.

- Co powiedziałaś szefowi? – zagadała czarodziejka.
- Że potrzebuję kilku dni wolnego z powodów osobistych.
- Nie temu szefowi – poprawiła ją z uśmiechem Green.

            Tamara przyjrzała się badawczo sojuszniczce. Wciąż nie potrafiła nazwać nastoletniej czarodziejki przyjaciółką czy choćby koleżanką. Wiedziała już, jednakże o wspólnym celu i bezkompromisowości jaką przejawiała blondynka. Nie miała jednak pojęcia skąd miała pojęcie na jakim w rzeczywistości stanowisku zatrudniona jest Tamara.


- Skąd… - odparła niezbyt inteligentnie w odpowiedzi.
- Nie mogłam cały czas knuć spisków – Lisa parsknęła śmiechem.
- Nie wiem co cię tak bawi.
- Serio myślałaś, że wybiorę się w taką podróż z kimś o kim nic nie wiem?
- No nie – Tamara czuła się coraz głupsza z każdym wypowiedzianym zdaniem.
- No właśnie – przytaknęła Lisa – pora na mnie. Do jutra!

            Zaraz potem Lisa wskoczyła w boczną uliczkę i już po chwili ślad po niej zaginął. Tamara mogła więc w spokoju i ciszy dotrzeć do mieszkania rodziny Kingescu. Drzwi otworzyła jej Tara, która była w nad wyraz szczęśliwym nastroju.

            Służka była ulubioną kochanką pana domu dopóki roli tej nie zabrała jej Tamara. Relacje pomiędzy oboma kobietami znacznie wtedy podupadły. Raptowna zmiana jej zachowania zwiastowała, że wraca do łask pana domu. Jeżeli zastąpienie jej w roli pracownicy dającej się pieprzyć Janowi miało uzdrowić relacje w dormitorium, to dziewczyna nie miał nic przeciwko temu.

            W sypialni nie było nikogo kiedy kładła się spać. Budząc się rano zaobserwowała, że Tary nie ma, a Angelika śpi zupełnie nago, a przykrycie spoczywa gdzieś na podłodze. Ciężka noc- domyśliła się guwernantka. Przez chwilę gapiła się z podziwem w cycki służki, lecz uspokoiła się zdając sobie sprawę, że jej są coraz większe.

            Na miejsce odlotu przybyła jako ostatnia. Wszyscy ubrani byli w grubsze niż zwykle ciuchy. Tamara pożałowała bardzo szybko swojego normalnego ubioru. Nim zdążyła zrobić coś głupiego, poczuła jak robi się jej cieplej. Nie zadała żadnego pytania w związku z tym, ponieważ zauważyła jak różdżka Lisy dyskretnie ukrywa się rękawie.

- Wchodzić – zarządził Syriusz.

            Następnie wraz z Lisą zajął miejsca na przedzie dywanu. Za nimi usiadła Tamara, a na końcu Jun i Antoni. Oboje czarodzieje trzymali w swoich dłoniach różdżki. Szeptali pod nosem nie dosłyszalne przez resztę słowa w języku, który nie był językiem powszechnie używanym na terenie Międzymorza.

            Po krótkiej chwili dywan zaczął sunąć do przodu, aż wreszcie zaczął unosić się wzwyż skośnym ruchem. Lecieli przez jakiś czas w ten sposób, aż osiągnęli wreszcie poziom, na którym mogli frunąć nie niepokojeni przez zasięg ludzkich oczu. Lecieli tak przez kilka godzin, a pod ich stopami rozciągały się na ogół pola, lasy i łąki. Black i Green starali się omijać miasta, wsie, osady i obozowiska. Na ogół im się to udawało. Bezpośrednio przelecieli tylko nad pasterzem pasącym swoją trzodę i obozowiskiem – z wysoka – wyglądającym na siedzibę koczowniczo żyjących rabusiów jacy zdarzali się jeszcze pojawiać na traktach Rumlandii, chociaż od kilkunastu lat był to rzadki widok.

            Wreszcie około wieczora na horyzoncie pojawiło się skupisko niezliczonej liczby świateł. Nie trudno było zgadnąć co jest ich źródłem. Mieszkańcy nazywali to miast najpotężniejszą fortecą w Międzymorzu. Istotnie miasto było zbudowane inaczej niż inne. Co już wkrótce zaobserwować miała także piątka wyzwolicieli – jak zaczęli o sobie myśleć.

Całość zabudowań Norfdamu otoczona była drewnianą palisadą. Za nią znajdowały się lepianki biedoty miejskiej, za którymi znajdował się ostrokół otaczający kolejny pierścień zabudowań. Były to drewniane chaty odrobinę bogatszych biedaków, tanie burdele, do których żaden szanujący się - bogaty - obywatel nie zaglądał. Za nimi znajdował się kamienny, owalny mur, otaczający rzemieślników i średniozamożnych mieszczan oraz dwie gospody. Następnie była fosa, w kształcie koła, szeroka na 10 metrów i głęboka na ponad trzydzieści. Podobno w dawnych czasach pływały w niej piranie, jednak po ostatnich zimach było to mało prawdopodobne - minęło sto lat odkąd widziano ostatnią mięso żerną rybę w Norfdanku. Przez wodę można było przejść po jednym z ośmiu zwodzonych mostów. Za fosą znajdowały się posterunki wartowników, fabryki, domy bogatszych mieszczan, targ i w miarę schludne przybytki rozkoszy. W fabrycznym pierścieniu zostało zbudowanych kilka tawern, w większości przy fabrykach. Również o ten pierścień otoczony był umocnieniem, tym razem murem z czerwonych cegieł, na którym osadzono sześć baszt, wysokich na około czterdzieści metrów. Dalej można było wejść tylko za okazaniem odpowiednich dokumentów strażnikom. W kolejnym pierścieniu zabudowań natrafiało się na ekskluzywny burdel, domy najbogatszych mieszczan, kamienice, w których można było kupić luksusowe towary, domy lichwiarzy, koszary straży miejskiej i budynki należące do niej i armii stacjonującej w mieście. Znajdowały się tu też trzy świątynie poświęcone różnym bogom. 

                    Pierwsza w całości zbudowana z czerwonych cegieł poświęcona była bogu ognia. Wokół niej kręcili się kapłani i kapłanki w krwistoczerwonych szatach, a ze ścian budynku sterczały pochodnie. Przed samom świątynią płonęło ogromne ognisko. Prostaczkowie na obrzeżach mówili, że ono nigdy nie gasło.

                    Drugą świątynią była kaplica poświęcona bogu natury. Cegły, z których ją zbudowano były niewiadomego koloru, gdyż całość została  pomalowana na zielono i ozdobiona olbrzymimi muralami, na których przedstawiano Czarnolas, rozmaite zwierzęta i człowieka w złotej koronie i z olbrzymim mieczem, ozdobionym rubinami, szmaragdami i diamentami  w prawej ręce. Kapłani chodzący koło niej nosili szaty w kolorze moro.

                    Trzecia świątynia zbudowana była z marmuru. Miała kształt rozwiniętych skrzydeł. Została poświęcona bogu wiatru, a jej kapłani nosili jasnoszare szaty.

                    Cały pierścień otoczony był od wewnątrz kolejnym murem, który tym razem tworzył kwadratowe kontury wokół jądra miasta. Z muru sterczały w górę cztery wieże będące również bramami do Górnego Miasta. Istotnie ta dzielnica leża na wzgórzu, ale zwano ją tak nie tylko ze względu na topografię terenu.

                    W sercu Norfdanku znajdowały się spichlerze na czas oblężenia, urząd miejski, uniwersytet, rezydencje szlacheckich rodów i gospoda dla szlachetnie urodzonych podróżnych, druga dla zagranicznych bogaczy oraz trzecia dla dyplomatów i ich świt.

                    Znajdowała się tu też baszta na samym szczycie wzniesienia. Miała 50 metrów wysokości, ale to jej podziemia budziły podziw lub trwogę. Miały kilka kondygnacji. Większość służyło za lochy i więzienie. Wieża obsadzona była - ponad ziemią - przez oficerów, a katakumby zajmowali najokrutniejsi i najbardziej lojalni zbrojni.

                    Do obsadzenia wszystkich fortyfikacji miasta potrzebne było bardzo wielu ludzi, co pochłaniało ogromne koszty. W związku z tym namiestnicy zrezygnowali z obsady palisady, której strzegli biedacy zwolnieni z płacenia podatku na okres służby. W związku z tym wydawać by się mogło, że chętnych nie zabraknie ale było to tylko pobożnym życzeniem rządzących. Strażnicy palisady samu musieli zorganizować sobie broń, miasto dawało im tylko po starej, utwardzonej skórze z zardzewiałymi ćwiekami, na której namalowano herb miasta. Brunatnego niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach i obejmującego szare mury.

                    Wokół ostrokołu stali również biedni mieszczanie, ale uzbrojeni już przez miasto w żelazne miecze i rozsypujące się kolczugi, w barwie brudnego błota i z małym herbem miasta na piersi. 

                    Kolejne linie obrony obsadzali dobrze wyszkoleni, uzbrojeni i ubrani wartownicy. Ich umundurowanie zależne było od pozycji w straży, ale każdy miał brunatny płaszcz, stąd zwano ich potocznie brunatnymi płaszczami. Poza tym łączył ich herb miasta wygrawerowany na brzuchach i klatkach piersiowych ich kreacji.

            Wylądowali na polanie z drugiej strony miasta. Syriusz oszacował, że są najwyżej kwadrans od obrzeży miasta. Postanowili udać się do niego na noc. Nim to zrobili doświadczony czarodziej rzucił odpowiedni urok na Lisę, a ta rozpłynęła się w powietrzu. 

- Idźcie – ponaglił ich.
- Uważaj na siebie – odparła Lisa.
- Ty też, twoja matka ukatrupiłaby mnie gdyby coś ci się stało.

            Lisa odpowiedziała mu promiennym uśmiechem. Nikt już nic nie powiedział do czarodzieja albowiem zgodnie z jego sugestią ruszyli prosto do miasta, a Syriusz kolistym kursem miał do niego wejść w innym miejscu.

            Do pierwszej palisady dotarli szybciej niż przypuszczał Black. Dłużej szli pomiędzy lepiankami biedoty, aż dotarli do ostrokołu. Wśród najmniejszym kosztem zbudowanych drewnianych chat nie znaleźli niczego przypominającego gospody, w której można przenocować. Dopiero po przekroczeniu kamiennego muru, będąc już prawie przy fosie oddzielającej dzielnicę, w której się znajdowali od kolejnej znaleźli pierwszą gospodę. Było już dobrą chwilę po północy, gdy weszli do niej i załatwili sobie pokój.

            Rankiem pospiesznie zjedli śniadanie przywiezione jeszcze ze stolicy i wyszli w dalszą wędrówkę do centrum. Po około dwóch, może więcej, godzinach dotarli do centrum. Tam natknęli się – ku własnemu – zaskoczeniu na jedną z córek namiestnika miasta.

            Niebieskooka, opalona, posiadająca długie ciemne włosy i ładna z twarzy. To musiała być jedna z córek Jona i Lilly van Nordescu.

- Lisa – rzucił w jej stronę Antoni.
- Pan wybaczy, ale chyba pana nie znam? – odpowiedziała panna van Nordescu.
- Być może mnie panienka nie pamięta – odpowiedział swobodnie von Olbracht – kiedy ostatnio byłem w mieście, byłaś kilkuletnim dzieckiem.
- Kim pan jest? – spytała zaciekawiona.
- Antoni von Olbracht  - przedstawił się z kurtuazją i ucałował młoda szlachciankę w dłoń – a to moja… bliska przyjaciółka Jun – wskazał na pannę Tao – oraz nasza znajoma Tamara – wskazał na najmłodszą dziewczynę.

            Tamara poczuła jak Lisa kładzie jej dłoń na ramieniu w uspokajającym geście. Doceniła ten gest, chociaż bała się, iż grymas jaki pojawił się na jej twarzy w chwili dotyku zdradzi, że coś jest nie tak. Na szczęście dla ich misji, Lisa była wtedy zbyt zajęta rozmową z Antonim.

- Może zawitacie, więc do mojego ojca na audiencję – zaproponowała Lisa.
- Jego wstawiennictwo może wiele zdziałać w tym mieście – zauważyła Jun.
- Racja, kiedy moglibyśmy się z nim spotkać? – spytał Olbracht.
- Jeśli ze mną pójdziecie to jeszcze dzisiaj.
- Wspaniale! – ucieszyła się Jun nieco zbyt entuzjastycznie.

            Jej zachowanie uszło uwadze Lisy. Szlachcianka szybko zadała pytanie:

- Twoje przyjaciółka jest żywo zainteresowana twoimi interesami? 

            Antoni zbliżył się do Tao i objął ją delikatnie w talii.

- Mam nadzieję, że już wkrótce to będzie więcej niż przyjaciółka – odpowiedział radośnie.

            Tamara wątpiła czy kłamał, ale nic nie powiedziała. Nie odezwała się też przez całą drogę do siedziby rządzącego niezdobytą twierdzą rodu.

- Jesteśmy – oznajmiła Lisa pukając do dębowych wrót.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz