niedziela, 9 grudnia 2018

19. Spotkanie rodzinne


Rozdział 19
Spotkanie rodzinne

            Denic van Nicolescu z piątką towarzyszy pędził konno na wschód. Nie czuł się zbyt pewny jadąc w rodzime strony. Nie czekało tam na niego nic miłego. Wprost przeciwnie spodziewał się zostać bardzo szybko pojmanym i skazanym – nawet bez procesu czy wyroku. Z tego też powodu uznał, że nie ma sensu starać się poskromić instynkty swoich ordyńskich podwładnych.

            Jesień była nad wyraz ciepła. Ciepłe promienie słońca przyjemnie grzały w twarz, kiedy wyjeżdżali z Trojaków. Jechali z zachodniego Trojaka, leżącego tuż nad rzeką Obrą. Ich pierwszym celem miała być Twierdza Obra, leżąca przy granicy ordyńsko- rumlandzkiej.

- Szef, tam ktoś się kąpie – zawołał jeden z Ordyńców.
- Dokładnie! – zawtórował mu drugi.
- Może będą cycki – ucieszył się trzeci.

            Denis nie skomentował zachowania swoich podwładnych. Jechał w milczeniu cwałem, aż zatrzymał się w odległości kilkudziesięciu metrów od dzikiej plaży znajdującej się w miejscu gdzie nurt rzeki nie był zbyt wartki.

- Jedziemy… - chciał wydać polecenie, ale dwójka jego ordyńców wyrwała się do przodu.

            Dopiero teraz zwrócił uwagę kto znajduje się w wodzie. Było tam kilka osób. Wszystkie były co nastoletnie. Po podjechaniu kilka kroków bliżej zdał sobie sprawę, że są to dwie rude bliźniaczki, ich brat i blondynka, która zdawała się być sympatią chłopaka.

- Już im współczuję – szepnął sam do siebie.

            Trójka nastolatków bawiła się bez trosko w wodzie, nieświadoma zbliżającego się niebezpieczeństwa. Dopiero wtedy Denis zdał sobie sprawę, że już sam kolor włosów plażowiczów zdradza, iż nie są Ordyńcami. Tym bardziej zrobiło mu się ich żal, lecz po chwili uczucie to zostało zastąpione przez gniew. Czuł czystą nienawiść. Nie do podwładnych, którzy właśnie konno wjechali do wody, lecz do własnych rodaków, którzy porzucili sprawę jego księcia, a jego samego omal nie zabili. Odruchowo dotknął dłonią w miejscu gdzie powinno być ucho. Młodzi zapłacą za zdradę rodaków.

- Szef, my nie… - zaczął kolejny z jeźdźców.

            Denis dał mu znać ręką by się zamknął. Podjechał do linii brzegowej i zgrabnym ruchem zeskoczył z konia. Szczęśliwy rumak podreptał do wody by się napić. Sam Denis zdjął w tym czasie wierzchni płaszcz.

            Jeden z tych, którzy wjechali do rzeki wracał już po upolowaniu jednej z bliźniaczek. Drugi wracał z blondynka, za nimi płynął chłopak. Druga z bliźniaczek nie wiedziała co ze sobą zrobić.

- Skąd jesteście? – krzyknął w jej stronę Denis.
- Z wioski… obok Twierdzy… Obry – odpowiedziała drżącym głosem.
- Chodźcie na brzeg, nie zrobimy wam krzywdy!

            Dwójka jeźdźców, która chciała już dobierać się do młódek patrzyła na niego zdziwiona. Nie rozumieli gry Rumlandczyka. Na szczęście dla niego uznali, że mogą powstrzymać swe rządze jeszcze przez kilka chwil.

            Denis dał znać jednemu z pozostałych jeźdźców by ogarnął chłopaka po wyjściu z wody. W tym czasie druga rudowłosa była już przy brzegu. Woda sięgała jej do kolan, kiedy Denis wszedł do wody i złapał ją delikatnie za dłoń. Podniósł ją do swoich ust i złożył nieśmiały pocałunek.

- Można! – krzyknął do swoich ludzi.

            Rozpętało się piekło dla młodych wieśniaków. Dwójka, która wywlekła sobie na brzeg „syreny” właśnie wkładała im języki do ust, kiedy Denis pewnym ruchem przyciągnął do siebie swoją zdobycz.

            Jego bliźniaczka była niższa o głowę od niego. Była szczupła i blada. Nie miała na sobie żadnego ubrania – zupełnie jak pozostała trójka ofiar. Denis spojrzał na jej niezbyt duże piersi i poczuł się rozczarowany – te jej siostry były znacznie lepsze. Pomimo tego nie miał oporów by zacząć je lizać, ssać. całować i przygryzać.

- Nie… - jęczała dziewczyna – proszę… nie…

            Pomimo sygnałów dźwiękowych nie zrobiła nic aby go zniechęcić do dalszej zabawy. Bardzo szybko sprowadził ją do parteru i wtargnął w nią. Posuwał ją rytmicznie i obserwował co się dzieje dokoła.

Blondynka dorobiła się dwóch kochanków, którzy równocześnie byli w niej. Ku swojemu zdziwieniu Denis zaobserwował, że i ona nie wygląda na przerażoną czy chociażby zmuszoną. Wprost przeciwnie jej dłonie przemieszczały się po ciałach kochanków. Wyglądało to w ten sposób, że gdyby znalazł się jeszcze jakiś wolny facet, to ona chętnie zaspokajałaby go w tej chwili ustami. Widać spełniały się jej fantazje, o których z pewnością nigdy nie wspominała chłopakowi. Jej partner z kolei nie miał szczęścia i także znalazł sobie kochanka. To z pewnością będzie najgorszy dzień w jego życiu. On jako jedyny był wyraźnie zdruzgotany tym co ich spotkało. Ostatnia z nastoletnich wieśniaczek ochoczo ujeżdżała ostatniego Ordyńca.

- Nie powinnyście być nieszczęśliwe? – spytał swoją kochankę, bo już nie ofiarę.
- Spełniacie… ach… - wzdychała w odpowiedzi – nasze marzenia.
- A co z nim? – spytał wykonując ruch w stronę wykorzystywanego chłopaka.

            Rudowłosa zrobiła wyrażający jej obojętność ruch głową. Denis wykorzystał chwilę jej dekoncentracji i obrócił ja brzuch. Ułożył ją na czworakach i wszedł ponownie. Tym razem działał znacznie szybciej. Po kilku minutach skończył w niej.

            Dopiero po zakończeniu aktu zdał sobie sprawę, że dziewczyna jest przerażona. Uznał to za zabawne. Wziął ją – jakby nie patrzeć – siłą, a ona liczyła, że będzie się przejmował czy nie zostawi jej bękarta na pamiątkę.

            Wstał i podciągnął spodnie. Rozejrzał się wokół. Siostra jego kochanki leżała zmęczona w wysokiej trawie. Strużka białej mazi spływała jej po udzie. Blondynka wrzeszczała właśnie w ekstazie, chociaż jeden z jej partnerów odpadł już wcześniej

- Zabić go – syknął Denis do podwładnego zajmującego się młodym wieśniakiem.

            Rozległ się odgłos wyciągania miecza z pochwy. Następnie świst powietrza i znajomy dźwięk podrzynania gardła. Jego partnerka, która właśnie odpadła ze swojego kochanka zaszlochała cicho gdy zdała sobie sprawę do czego doszło.

- Macie jakieś ubrania? – Denis spytał swoją kochankę.
- Tak.
- To ubierajcie się i pojedziecie z nami.

            Dziewka skwapliwie wykonała jego polecenie. Wkrótce miała na sobie letnią kieckę na wąskich ramiączkach. Jej siostra ubrana była w białą koszulę i obcisłe spodnie, co stanowiło dość niecodzienny ubiór jak na standardy rumlandzkich wieśniaków. Ostatnia z młódek miała na sobie czarny sweter i ciemnobeżową spódnicę.

- Jak się nazywasz? – spytał swoją kochankę.
- Anita Verh – przedstawiła się rudowłosa.

            Denis zamyślił się nad swym losem. Był na straceńczej misji. Powiedział już dziewczynom żeby się ubrały, lecz wciąż nie był pewien czy chce aby się z nimi zabrały w dalszą podróż. Odrobina urozmaicenia ciężkiej podroży przecież nie zaszkodzi. W końcu dzięki temu będzie mógł oszczędzić na dziwkach.

- Jedziemy w stronę waszej wioski – oznajmił patrząc nastolatce prosto w oczy – zabierzcie się z nami.
- Zgoda – odpowiedziała Verh i pocałowało go w usta.

            Zaraz potem wsiedli na konie i pojechali dalej. Anita siedziała w siodle przed Denisem. W skutek jazdy jej tyłek co rusz podskakiwał to zataczał okręg w siodle drażniąc przy tym mężczyznę. Ten nie pozostawał jej dłużny i ściągnął jej ramiączka sukienki. Następnie obniżył kieckę do wysokości pępka i zaczął bawić się sutkami dziewczyny.

- Ile masz lat? – spytał kiedy zrobili sobie przerwę w jeździe by zaspokoić potrzeby cielesne.
- 15 – odparł robiąc minę niewiniątka – moja siostra, Lucy tyle samo, a blondyna 16.

            Podróż upływała im wolniej niż zakładali przed wyjazdem. Denis nie potrafił odmówić sobie kilku chwil rozkoszy z nastolatką. Błyskawicznie kilka chwil przerodziło się w kilkanaście, a kilkanaście w kilkadziesiąt.

- Przekroczyliśmy granicę – oznajmił jeden z Ordyńców dwa tygodnie później niż powinien to zrobić.
- W takim razie zbliżamy się do Twierdzy Obry – odpowiedział Denis.

            Nim odwiedzili twierdzę udali się wioski, z której pochodziły dziewczyny. Celem wyprawy było zdobycie dla nich ubrań na dalszą podróż. Już z daleka widać było zabudowania. Drewniane chaty i zagrody dla zwierząt wyglądały jak w każdej innej wiosce.

- Nie spodziewam się żadnych problemów – rzekł Denis do jednego z Ordyńców.

            Podwładny odpowiedział znaczącym chrząknięciem.

- Tam ktoś jest – odezwała się Anita.

            Specjalnie inteligentna to ona nie była. Trudno się jednak dziwić. W końcu była prostą dziewką z ludu. Edukacji żadnej, nawet minimalnej nie odebrała. Była za to nad wyraz kreatywna w łóżku i pozbawiona zahamowani moralnych.

- To wioska – wzruszył ramionami w odpowiedzi.

            Kiedy podjechali bliżej okazało się, że dziewczyna miała rację. W wiosce poza mieszkańcami oczekiwał ich także skromny oddział lekkiej jazdy. Było już za późno na odwrót.

- Ordyńcy! – ryknął jeden z jeźdźców.
- Biorą jasyr! – wrzasnął jeden z chłopów.

            Denis spojrzał na towarzyszy. Jeden z nich obejmując blondynkę zawrócił konia i zmusił go do galopu w stronę granicy. Towarzyszył mu zabójca jej chłopaka. Pozostała dwójka wraz z Lucy oczekiwali na dalszy bieg wydarzeń.

- Do broni! – van Nicolescu wydał jedyny słuszny rozkaz.

            Nie zdołali jeszcze ustawić się w jakimkolwiek szyku kiedy kawalerzyści zadali pierwsze cięcia. Denis walczył z dwójką z nich, ale z uwagi na siedząca przed nim nastolatkę miał ograniczone możliwości ruchu jak i walki. Szybko poddał się co było jedyną słuszną opcją jeżeli chciał ocalić życie.

            W odróżnieniu od niego Ordyńcy walczyli dalej. Jeden z Rumlandczyków ciął partnera Verh w bark, wtedy drugi pomógł Lucy wejść na swojego konia i pogalopował z nią do wioski. Dziewczyna zachowała przy tym neutralną minę. W tym samym czasie drugi z ordyńskich jeźdźców zginął.

- Zostałeś sam – rozległ się dawno nie słyszany przez Denisa głos.

            Do walczących podjechał nowy jeździec. Miał duże brązowe oczy i bardzo wąskie źrenice. Jego twarz miała ostre i wyraźne rysy. Zupełnie jak kilka lat temu kiedy był młodzieńcem. Podwójny podbródek i nadwaga pozostały jako pamiątka z lat dzieciństwa w Twierdzy Dzikie Pola.

- Zaraz zginiesz! – ryknął Ordyniec puszczając się w oszalałą szarżę.
- Nie! – krzyknął Denis, którego pętali właśnie dwaj przybyli wraz z dowódcą jazdy wieśniacy.

            Rumak Ordyńca nie ujechał nawet kilku kroków gdy bełt wbił się w jego podbrzusze. Koń zrobił kilka kolejnych kroków wyłącznie z powodu siły rozpędu. Dopiero wtedy upadł. Wraz z nim jego jeździec.

- To ostatnie ostrzeżenie – oznajmił Eustachy.
- No dawaj cwaniaczku – zakpił Ordyniec.

            Świst powietrze i kolejny bełt wbił się między żebra podwładnego Denisa. Mężczyzna zatoczył się jakby przesadził z alkoholem podczas libacji, ale szedł do przodu. W dłoni rozpaczliwie ściskał zakrzywiony miecz. Wolnym krokiem podeszło do niego dwoje Rumlandczyków i zadało śmiertelne ciosy.

            Dopiero po wybiciu potencjalnych najeźdźców miejscowi zainteresowali się ich towarzyszem, który wyglądał jak ich rodak. Denis leżał już wtedy spętany i zakneblowany. Obok niego siedziała Anita, która pilnowałaby nikt nie zrobił mu krzywdy.

- Kim jesteś? -  zapytał Eustachy.
- Twoim ojcem, synu – odparł Denis.

            Jego rodacy wzięli to za kpinę za co spotkały go dwa kopniaki kawalerzystów.

- Mój ojciec nie żyje – odparł zimnym tonem Eustachy.
- Przecież jestem tutaj… Eustachy – oponował wygnaniec.
- Skąd…
- To ja, pułkownik Denis van Nicolescu.
- Ty nie żyjesz – jęknął niepewnie Eustachy.

            Anita spoglądała niepewnie to na ojca to na syna.

- Na pewno dobiegły cię informacje o tym, że poślubiłem Annę – mówił Denis – kiedyś zwano ją Rozwartą Damą, dzisiaj panią van Nicolescu. Spodziewamy się syna!
- Łżesz… - szepnął Eustachy.
- Co z nim zrobić? – spytał jeden z podwładnych Eustachego.
- Zabierz go do mojej kwatery – polecił młody van Nicolescu – tę młodą zaraz przesłucham.

            Anita przełknęła głośno ślinę. Jej siostry nie było widać. Blondwłosa szesnastolatka natomiast poszła gdzieś między drewniane chaty – pewnie za fizjologiczną potrzebą.

            Denis w tym czasie był prowadzony głównym dziedzińcem. Na czas drogi rozcięto więzy krępujące jego nogi. Ułatwiło mu to poruszanie, ale w dalszym ciągu nie poprawiło sytuacji w jakiej się znalazł ani poczucia własnej godności.

            Został wepchnięty do wojskowego namiotu. Wewnątrz znajdowało się kilka grubych skór robiących za posłanie dla Eustachego. Obok stał duży kufer, o który opierała się kusza. Za nią luzem na podłożu leżało kilka bełtów.

            Młody dziedzic Twierdzy Dzikie Pola pojawił się w namiocie kilka minut później. Mimochodem Denis zaczął myśleć czy jego syn został pozbawiony praw do rodzimej posiadłości, majątku i dziedzictwa czy też ukorzył się przed nowym królem, uzurpatorem i zachował wszelkie prawa i przywileje. Jego obecność z drugiej strony państwa zwiastowała iż został ukarany i wiedzie los nędznego żołnierza, lecz może to była przykrywka.

- Kim jest twoja młodociana towarzyszka? – spytał Eustachy siląc się na obojętny ton.
- Moją kurwą – odpowiedział spokojnie Denis.

            Zachowywał spokój mimo iż czuł jak wewnątrz targają nim emocje tak silne, że za chwile mogą go rozsadzić. Nie widział syna od lat. Od momentu gdy młody ubłagał go by pozwolił mu wybrać się na wojnę domową. Zamiast jednak okryć się tam chwałą, został pojmany do niewoli uzurpatora. Od tego czasu obaj się zmienili.

- Ona twierdziła inaczej – stwierdził Eustachy.
- To jej sprawa co sobie myśli – odciął się pułkownik.
- Yhm… - chrząknął młodszy van Nicolescu – udowodnij, że jesteś moim ojcem – zmienił temat.

środa, 5 grudnia 2018

18. Norfdam


Rozdział 18
Norfdam

- Jak to Antoni? – zdziwiła się Tamara.

            Dziewczyna siedziała właśnie w jednej ze zlokalizowanych w stolicy gospód, gdzie wraz z Jun, Lisą i innym czarodziejem nazywanym Syriusz Black doprecyzowała plany wyprawy na północ.

- No tak sobie ostatnio rozmawialiśmy i powiedział, że może się z nami wybrać – odpowiedziała niefrasobliwie Jun.
- Co ty sobie w ogóle wyobrażałaś?! – wrzasnęła guwernantka.

            Lisa i Syriusz posłali sobie porozumiewawcze spojrzenie. Umknęło ono uwadze pozostałej dwójki niewiast.

- Właściwie to nie najgorszy pomysł – wtrąciła Green nieznoszącym sprzeciwu głosem.
- Co?! – zdziwiła się Tamara.
- No pomyśl… - zachęciła ją Lisa – potrzebujemy powodu legitymującego naszą wizytę w Norfdamie. Olbracht…
- … von – poprawiła ją automatycznie Tao.
- Co? – Lisa była wybita z rytmu.
- von Olbracht, tak się nazywa – wyjaśniła Jun.
- Nieważne – odwarknęła Lisa – w każdym razie chodzi o to, że nie mamy dobrego, to jest wiarygodnego, powodu aby składać wizytę w Norfdamie. Nikt nie uwierzy, że czwórka mocno egzotycznych turystów przybyła na wycieczkę do niezdobytego nigdy miasta aby go je pooglądać. Zupełnie przypadkiem jedną z turystek jest siostra najpilniej strzeżonego więźnia w miejskich lochach – wyjaśniała cierpliwie podczas sączenia kawy – mając ze sobą kupca możemy udać się tam w celach handlowych, biznesowych, zwijcie to jak chcecie.
- Młoda ma rację – przyznał Black.
- No dobra, ale jak się tam przemieścimy w tyle osób? – dopytała Tamara.
- Latający dywan – odparła Lisa.
- To prawda – potwierdził Syriusz widząc niedowierzanie na twarzy dziewczyn – co więcej Lisa uda się tam będąc pod działaniem zaklęcia kameleona. Ja natomiast nie wejdę z wami, tylko oddzielnie. Dzięki temu będę mógł w odpowiedniej chwili wraz z tą uroczą czarodziejką uratować waszego idola – zakończył z wyraźnym rozbawieniem.
- No dobra – zgodziła się niechętnie Tamara.
- Pora na nas – zauważyła Jun – resztę dogadamy w locie.

            Jako, że pozostali zgodzili się z nią, wyszli z lokalu. Na zewnątrz nastąpiło szybkie pożegnanie i każde z nich udało się w swoją stronę. Tamara szła przez pewien czas z Lisą.

- Co powiedziałaś szefowi? – zagadała czarodziejka.
- Że potrzebuję kilku dni wolnego z powodów osobistych.
- Nie temu szefowi – poprawiła ją z uśmiechem Green.

            Tamara przyjrzała się badawczo sojuszniczce. Wciąż nie potrafiła nazwać nastoletniej czarodziejki przyjaciółką czy choćby koleżanką. Wiedziała już, jednakże o wspólnym celu i bezkompromisowości jaką przejawiała blondynka. Nie miała jednak pojęcia skąd miała pojęcie na jakim w rzeczywistości stanowisku zatrudniona jest Tamara.


- Skąd… - odparła niezbyt inteligentnie w odpowiedzi.
- Nie mogłam cały czas knuć spisków – Lisa parsknęła śmiechem.
- Nie wiem co cię tak bawi.
- Serio myślałaś, że wybiorę się w taką podróż z kimś o kim nic nie wiem?
- No nie – Tamara czuła się coraz głupsza z każdym wypowiedzianym zdaniem.
- No właśnie – przytaknęła Lisa – pora na mnie. Do jutra!

            Zaraz potem Lisa wskoczyła w boczną uliczkę i już po chwili ślad po niej zaginął. Tamara mogła więc w spokoju i ciszy dotrzeć do mieszkania rodziny Kingescu. Drzwi otworzyła jej Tara, która była w nad wyraz szczęśliwym nastroju.

            Służka była ulubioną kochanką pana domu dopóki roli tej nie zabrała jej Tamara. Relacje pomiędzy oboma kobietami znacznie wtedy podupadły. Raptowna zmiana jej zachowania zwiastowała, że wraca do łask pana domu. Jeżeli zastąpienie jej w roli pracownicy dającej się pieprzyć Janowi miało uzdrowić relacje w dormitorium, to dziewczyna nie miał nic przeciwko temu.

            W sypialni nie było nikogo kiedy kładła się spać. Budząc się rano zaobserwowała, że Tary nie ma, a Angelika śpi zupełnie nago, a przykrycie spoczywa gdzieś na podłodze. Ciężka noc- domyśliła się guwernantka. Przez chwilę gapiła się z podziwem w cycki służki, lecz uspokoiła się zdając sobie sprawę, że jej są coraz większe.

            Na miejsce odlotu przybyła jako ostatnia. Wszyscy ubrani byli w grubsze niż zwykle ciuchy. Tamara pożałowała bardzo szybko swojego normalnego ubioru. Nim zdążyła zrobić coś głupiego, poczuła jak robi się jej cieplej. Nie zadała żadnego pytania w związku z tym, ponieważ zauważyła jak różdżka Lisy dyskretnie ukrywa się rękawie.

- Wchodzić – zarządził Syriusz.

            Następnie wraz z Lisą zajął miejsca na przedzie dywanu. Za nimi usiadła Tamara, a na końcu Jun i Antoni. Oboje czarodzieje trzymali w swoich dłoniach różdżki. Szeptali pod nosem nie dosłyszalne przez resztę słowa w języku, który nie był językiem powszechnie używanym na terenie Międzymorza.

            Po krótkiej chwili dywan zaczął sunąć do przodu, aż wreszcie zaczął unosić się wzwyż skośnym ruchem. Lecieli przez jakiś czas w ten sposób, aż osiągnęli wreszcie poziom, na którym mogli frunąć nie niepokojeni przez zasięg ludzkich oczu. Lecieli tak przez kilka godzin, a pod ich stopami rozciągały się na ogół pola, lasy i łąki. Black i Green starali się omijać miasta, wsie, osady i obozowiska. Na ogół im się to udawało. Bezpośrednio przelecieli tylko nad pasterzem pasącym swoją trzodę i obozowiskiem – z wysoka – wyglądającym na siedzibę koczowniczo żyjących rabusiów jacy zdarzali się jeszcze pojawiać na traktach Rumlandii, chociaż od kilkunastu lat był to rzadki widok.

            Wreszcie około wieczora na horyzoncie pojawiło się skupisko niezliczonej liczby świateł. Nie trudno było zgadnąć co jest ich źródłem. Mieszkańcy nazywali to miast najpotężniejszą fortecą w Międzymorzu. Istotnie miasto było zbudowane inaczej niż inne. Co już wkrótce zaobserwować miała także piątka wyzwolicieli – jak zaczęli o sobie myśleć.

Całość zabudowań Norfdamu otoczona była drewnianą palisadą. Za nią znajdowały się lepianki biedoty miejskiej, za którymi znajdował się ostrokół otaczający kolejny pierścień zabudowań. Były to drewniane chaty odrobinę bogatszych biedaków, tanie burdele, do których żaden szanujący się - bogaty - obywatel nie zaglądał. Za nimi znajdował się kamienny, owalny mur, otaczający rzemieślników i średniozamożnych mieszczan oraz dwie gospody. Następnie była fosa, w kształcie koła, szeroka na 10 metrów i głęboka na ponad trzydzieści. Podobno w dawnych czasach pływały w niej piranie, jednak po ostatnich zimach było to mało prawdopodobne - minęło sto lat odkąd widziano ostatnią mięso żerną rybę w Norfdanku. Przez wodę można było przejść po jednym z ośmiu zwodzonych mostów. Za fosą znajdowały się posterunki wartowników, fabryki, domy bogatszych mieszczan, targ i w miarę schludne przybytki rozkoszy. W fabrycznym pierścieniu zostało zbudowanych kilka tawern, w większości przy fabrykach. Również o ten pierścień otoczony był umocnieniem, tym razem murem z czerwonych cegieł, na którym osadzono sześć baszt, wysokich na około czterdzieści metrów. Dalej można było wejść tylko za okazaniem odpowiednich dokumentów strażnikom. W kolejnym pierścieniu zabudowań natrafiało się na ekskluzywny burdel, domy najbogatszych mieszczan, kamienice, w których można było kupić luksusowe towary, domy lichwiarzy, koszary straży miejskiej i budynki należące do niej i armii stacjonującej w mieście. Znajdowały się tu też trzy świątynie poświęcone różnym bogom. 

                    Pierwsza w całości zbudowana z czerwonych cegieł poświęcona była bogu ognia. Wokół niej kręcili się kapłani i kapłanki w krwistoczerwonych szatach, a ze ścian budynku sterczały pochodnie. Przed samom świątynią płonęło ogromne ognisko. Prostaczkowie na obrzeżach mówili, że ono nigdy nie gasło.

                    Drugą świątynią była kaplica poświęcona bogu natury. Cegły, z których ją zbudowano były niewiadomego koloru, gdyż całość została  pomalowana na zielono i ozdobiona olbrzymimi muralami, na których przedstawiano Czarnolas, rozmaite zwierzęta i człowieka w złotej koronie i z olbrzymim mieczem, ozdobionym rubinami, szmaragdami i diamentami  w prawej ręce. Kapłani chodzący koło niej nosili szaty w kolorze moro.

                    Trzecia świątynia zbudowana była z marmuru. Miała kształt rozwiniętych skrzydeł. Została poświęcona bogu wiatru, a jej kapłani nosili jasnoszare szaty.

                    Cały pierścień otoczony był od wewnątrz kolejnym murem, który tym razem tworzył kwadratowe kontury wokół jądra miasta. Z muru sterczały w górę cztery wieże będące również bramami do Górnego Miasta. Istotnie ta dzielnica leża na wzgórzu, ale zwano ją tak nie tylko ze względu na topografię terenu.

                    W sercu Norfdanku znajdowały się spichlerze na czas oblężenia, urząd miejski, uniwersytet, rezydencje szlacheckich rodów i gospoda dla szlachetnie urodzonych podróżnych, druga dla zagranicznych bogaczy oraz trzecia dla dyplomatów i ich świt.

                    Znajdowała się tu też baszta na samym szczycie wzniesienia. Miała 50 metrów wysokości, ale to jej podziemia budziły podziw lub trwogę. Miały kilka kondygnacji. Większość służyło za lochy i więzienie. Wieża obsadzona była - ponad ziemią - przez oficerów, a katakumby zajmowali najokrutniejsi i najbardziej lojalni zbrojni.

                    Do obsadzenia wszystkich fortyfikacji miasta potrzebne było bardzo wielu ludzi, co pochłaniało ogromne koszty. W związku z tym namiestnicy zrezygnowali z obsady palisady, której strzegli biedacy zwolnieni z płacenia podatku na okres służby. W związku z tym wydawać by się mogło, że chętnych nie zabraknie ale było to tylko pobożnym życzeniem rządzących. Strażnicy palisady samu musieli zorganizować sobie broń, miasto dawało im tylko po starej, utwardzonej skórze z zardzewiałymi ćwiekami, na której namalowano herb miasta. Brunatnego niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach i obejmującego szare mury.

                    Wokół ostrokołu stali również biedni mieszczanie, ale uzbrojeni już przez miasto w żelazne miecze i rozsypujące się kolczugi, w barwie brudnego błota i z małym herbem miasta na piersi. 

                    Kolejne linie obrony obsadzali dobrze wyszkoleni, uzbrojeni i ubrani wartownicy. Ich umundurowanie zależne było od pozycji w straży, ale każdy miał brunatny płaszcz, stąd zwano ich potocznie brunatnymi płaszczami. Poza tym łączył ich herb miasta wygrawerowany na brzuchach i klatkach piersiowych ich kreacji.

            Wylądowali na polanie z drugiej strony miasta. Syriusz oszacował, że są najwyżej kwadrans od obrzeży miasta. Postanowili udać się do niego na noc. Nim to zrobili doświadczony czarodziej rzucił odpowiedni urok na Lisę, a ta rozpłynęła się w powietrzu. 

- Idźcie – ponaglił ich.
- Uważaj na siebie – odparła Lisa.
- Ty też, twoja matka ukatrupiłaby mnie gdyby coś ci się stało.

            Lisa odpowiedziała mu promiennym uśmiechem. Nikt już nic nie powiedział do czarodzieja albowiem zgodnie z jego sugestią ruszyli prosto do miasta, a Syriusz kolistym kursem miał do niego wejść w innym miejscu.

            Do pierwszej palisady dotarli szybciej niż przypuszczał Black. Dłużej szli pomiędzy lepiankami biedoty, aż dotarli do ostrokołu. Wśród najmniejszym kosztem zbudowanych drewnianych chat nie znaleźli niczego przypominającego gospody, w której można przenocować. Dopiero po przekroczeniu kamiennego muru, będąc już prawie przy fosie oddzielającej dzielnicę, w której się znajdowali od kolejnej znaleźli pierwszą gospodę. Było już dobrą chwilę po północy, gdy weszli do niej i załatwili sobie pokój.

            Rankiem pospiesznie zjedli śniadanie przywiezione jeszcze ze stolicy i wyszli w dalszą wędrówkę do centrum. Po około dwóch, może więcej, godzinach dotarli do centrum. Tam natknęli się – ku własnemu – zaskoczeniu na jedną z córek namiestnika miasta.

            Niebieskooka, opalona, posiadająca długie ciemne włosy i ładna z twarzy. To musiała być jedna z córek Jona i Lilly van Nordescu.

- Lisa – rzucił w jej stronę Antoni.
- Pan wybaczy, ale chyba pana nie znam? – odpowiedziała panna van Nordescu.
- Być może mnie panienka nie pamięta – odpowiedział swobodnie von Olbracht – kiedy ostatnio byłem w mieście, byłaś kilkuletnim dzieckiem.
- Kim pan jest? – spytała zaciekawiona.
- Antoni von Olbracht  - przedstawił się z kurtuazją i ucałował młoda szlachciankę w dłoń – a to moja… bliska przyjaciółka Jun – wskazał na pannę Tao – oraz nasza znajoma Tamara – wskazał na najmłodszą dziewczynę.

            Tamara poczuła jak Lisa kładzie jej dłoń na ramieniu w uspokajającym geście. Doceniła ten gest, chociaż bała się, iż grymas jaki pojawił się na jej twarzy w chwili dotyku zdradzi, że coś jest nie tak. Na szczęście dla ich misji, Lisa była wtedy zbyt zajęta rozmową z Antonim.

- Może zawitacie, więc do mojego ojca na audiencję – zaproponowała Lisa.
- Jego wstawiennictwo może wiele zdziałać w tym mieście – zauważyła Jun.
- Racja, kiedy moglibyśmy się z nim spotkać? – spytał Olbracht.
- Jeśli ze mną pójdziecie to jeszcze dzisiaj.
- Wspaniale! – ucieszyła się Jun nieco zbyt entuzjastycznie.

            Jej zachowanie uszło uwadze Lisy. Szlachcianka szybko zadała pytanie:

- Twoje przyjaciółka jest żywo zainteresowana twoimi interesami? 

            Antoni zbliżył się do Tao i objął ją delikatnie w talii.

- Mam nadzieję, że już wkrótce to będzie więcej niż przyjaciółka – odpowiedział radośnie.

            Tamara wątpiła czy kłamał, ale nic nie powiedziała. Nie odezwała się też przez całą drogę do siedziby rządzącego niezdobytą twierdzą rodu.

- Jesteśmy – oznajmiła Lisa pukając do dębowych wrót.