"Na przygody można liczyć tylko wtedy, gdy podróżuje się po kraju porządku i praworządności."
G.K.Chesterton
Rozdział
26
W
Nowym Moście
Bugdoł van Dojnal patrzył z
podejrzliwością na swojego rodaka. Łatwo było rozpoznać, że nie darzył go
zbytnim zaufaniem. Rumlandczyk być może zaczął zdawać sobie sprawę, że popełnił
podczas tej rozmowy masę błędów i nie powinien już nic mówić. Niestety dla
niego pułkownik van Nicolescu nie miał zamiaru ustępować, kiedy dowiedział się,
że jest już tak blisko zgładzenia kolejnej Namady.
-
Idziemy? - zagadnął Bugdoła.
-
D...dokąd?
-Do
niej - odparł szczerząc kły.
Mógł sobie pozwolić na taką
obelżywość. Za nim stała jego warta. Tumuk i czwórka Hasanów w razie zagrożenia
bez problemu powinni spacyfikować szlachcica, który nigdy nie był dobrym
wojownikiem. Teraz, kiedy przechodnie i ewentualni strażnicy miejscy zauważyli
z pewnością, że Denis został przywitany przez van Dojnala i rozmawiał z nim jak
dawny znajomy, którym z resztą był. W przypadku wywiązania się awantury na
środku ulicy, ordyńskie władze miasta mogą kupić bajeczkę o kłótni podczas
robienia interesów, która doprowadziła do rękoczynów w wyniku czego... Tej
myśli Denis nie pozwolił jednak sformułować się do końca, gdyż przestraszony
Bugdoł odpowiedział chłodnym i stanowczym tonem:
-
Nie.
Van Nicolescu spodziewał się, że nie
pójdzie mu to tak łatwo jak początkowało mogło się wydawać, lecz teraz
wiedział, że uśmiercenie Róży Namada jest na wyciągnięcie dłoni, a raczej
sztyletu.
-
Czy wobec tego moglibyśmy wybrać się na kielich dobrego wina? - zaproponował
uprzejmie rodakowi.
Twarz van Dojnala chwilowo
zachmurzyła się zdradzała wielkie napięcie, jednak po chwili zgodził się z
radością na taki obrót spraw. Z pewnością wierzył, że podczas picia trunku wybije
Denisowi z głowy kontakty z młodą Ordynką.
-
Tumuk ze mną - rozkazał cicho swojej eskorcie - reszta do Isajlwowicza.
Żołnierze w ciszy ruszyli do obozu,
a Tumuk zajął pozycję za swoim dowódcą oraz jego kompanem. Szedł w milczeniu,
ale bacznie rozglądał się po bokach. Jego zachowanie wzbudziło pewien niepokój
w pułkowniku, lecz po chwili namysłu uznał on, że żołdak po prostu troszczy się
o ich bezpieczeństwo i powodzenia misji.
Bugdoł w tym czasie rozprawiał
wymownie o tym jak to Westdam cierpi na zmniejszeniu handlu z Ordą.
Przemysłowcy narzekają, że nie mają komu sprzedawać swoich produktów, a
handlarze szukają nowych punktów skupu i wymiany towarów. Wieści ucieszyły ucho
Denisa, pozwalały mieć nadzieję, że miasto, które zostało podstępem zdobyte
przez tego przeklętego Tao - mimo gwarancji jakich udzielił Robertowi van
Dojnalowi sam chan - jeszcze zwróci się przeciw nowemu królowi, kiedy tylko
Filip ze swym najwierniejszym żołnierzem wróci do królestwa na czele armii. W
razie czego, skoro mieszczanie i rodzina namiestnika nie jest zadowolona z
sytuacji w metropolii, Robert może zostać usunięty ze swojego stanowiska, a
jego miejsce może zająć choćby Bugdoł - jeśli dobrze przysłuży się Denisowi
podczas swojego pobytu w Nowym Moście.
Wreszcie doszli do jednej z tańszych
gospód. Bugdoł początkowo chciał iść do, którejś z cieszących się większą
renomą, ale Denis przekonał go, że w tych tańszych może spotkać ich coś dobrego
poza alkoholem... Szlachcic wyraźnie pomyślał sobie bogowie wiedzą co, gdyż przystał
na ochoczo.
W środku było gwarno mimo wczesnej
pory. Kilka stolików zajętych było przez biedotę miejską, kilka przez kobiety w
skąpych strojach wraz z towarzyszącymi im z reguły młodocianymi amantami, a
jeden stół zajęła trójka żołnierzy ordyńskich. Wewnątrz nie było nikogo kto
podczas awantury mógłby poprzeć bogatego szlachcica z nielubianego obecnie
kraju. Biedny oficer mógł liczyć na sympatię, mimo że sam był cudzoziemcem.
Liczył na solidarność biedoty oraz pomoc Tumuka, który sam był Ordyńcem i
powinien zyskać mu sympatię miejscowych, zwłaszcza że był żołnierzem chańskiej
armii.
-
To co? Napijmy się za nową Rumlandię! - zaproponował Bugdoł, kiedy młoda
barmanka przyniosła im dwie butelki ciemnego wina.
Błyskawicznie opróżnili swoje
butelki. Wygnaniec zaczął wtedy wyciągać z rozmówcy informacje o nastrojach w
kraju i czynach króla Marca I. Dowiedział się, że Konwent Seniorów Wielkich
Rodów dobiegł już końca i większość kluczowych pomysłów Jego Wysokości - jak
mówił o uzurpatorze van Dojnal - została przepchnięta mimo opozycji ze strony
kilku rodów, których nazw nie chciał wymienić. Nastroje na wschód od Westdamu
były coraz lepsze, aż gdzieś w terenach w pobliżu Czarnolasu znów opadały - co
Bugdoł przypisywał nieustannemu zagrożeniu ze strony bestii w nim
mieszkających. "Głupiec" - pomyślał Denis. Wiedział o zagrożeniach
jakie czekają na mieszkańców wschodnich krańców kraju - w końcu sam był przez
wiele lat namiestnikiem Twierdzy Dzikie Pola. "Gdyby ten ignorant wiedział
cokolwiek o wydarzeniach sprzed buntu, to wiedziałby, że nie ma czegoś takiego
jak zagrożenie wilkołakami czy czymś takim. Sam o to zadbałem, rozgromiłem bestie!"
- grzmiał głos w głowie van Nicolescu, jednak pułkownik mówił do towarzysza
spokojnie, siląc się na uprzejmość.
Wreszcie po kilku kolejnych
kielichach wina postanowił podziałać w kierunku zdobycia informacji o miejscu
pobytu Róży Namada. Niestety Bugdoł nie był aż tak pijany jak się wydawało i
przejrzał zamiary Denisa.
-
Ty nikczemniku! - ryknął na rodaka - Myślałeś, że cię nie przejrzę? Miałeś mnie
za głupca?! Myślisz, że nie wiem kto zabił rodzinę Róży! - krzyczał, a wszyscy
goście gospody patrzyli na nich z zaciekawieniem. Bugdoł wstał i chwiał się na
nogach.
Tumuk również wstał i podszedł do
ich stołu, na całe szczęście był trzeźwy. Trzymał dłoń na rękojeści krótkiego
miecza - gotów w każdej chwili zaatakować Rumlandczyka.
-
Co się dzieje? - spytał jeden z żołnierzy pijących nieopodal.
Nim van Nicolescu zdołał powiedzieć
coś na wytłumaczenie, Bugdoł ryknął po raz kolejny:
-
To jest morderca ordyńskiej rodziny Namada!
Żołnierz spojrzał chłodno na Denisa,
a pozostała dwójka zbrojnych podeszła do nich słysząc o mordercy swoich
rodaków. Cała trójka trzymała dłonie na rękojeściach mieczy. Tumuk stał między
nimi, a Rumlandczykami. Denis siedział oszołomiony. Nie tak miało to wyglądać.
-
Niech pułkownik coś powie - rzucił Tumuk.
-
Pułkownik? - zdziwił się jeden z żołnierzy.
-
Sługa zdrajcy! - wydarł się Bugdoł.
-
Panowie nie ma żadnych dowodów na to, że miałem coś wspólnego z tą ohydną
zbrodnią - rzekł van Nicoelscu do wojowników - mnie tam nawet nie było. Byłem w
tym czasie w gościnie u chana w stolicy waszego cudnego kraju.
Ordyńcy wyraźnie nie wiedzieli co
powinni zrobić. Gołym okiem widać było, że nie darzyli Denisa sympatią, jednak
bali się cokolwiek mu zrobić, ponieważ nie mieli pewności czy ten kłamie na
temat swojej wizyty u Tuhaja czy też mówi prawdę. Na wszelki wypadek
zadecydowali, że Denis powinien już opuścić lokal. Ten zgodził się na to.
-
Zaczaj się gdzieś tu - polecił Tumukowi - kiedy Bugdoł wyjdzie śledź go.
Przyślę ci tu zaraz Hasana na pomoc. Pójdziecie za tym ścierwem i dowiecie się,
gdzie znajduje się ta mała kurwa. Potem pójdziemy tam i zarżniemy wszystkich!
-
Tak jest! - odparł Ordyniec.
Pułkownik udał się w tym czasie do
reszty swoich ludzi. Nie doszedł jeszcze do nich, a już widział jak Ahmed
Isajelwowicz ponownie zatacza się pijany jak świnia.
-
Hasan! leć prosto do gospody "Pod mostem" i słuchaj Tumuka!
Jeden z Hasanów pobiegł prosto przed
siebie. Reszta patrzyła bacznie na cudzoziemskiego dowódcę, a ten szedł wprost
do pijaka.
-
Co ty kurwa wyprawiasz? - warknął w jego stronę.
-
Tańczę - odparł Ahmed wykonując coś w rodzaju osobliwego piruetu.
Wszyscy zebrani ryknęli gromkim
śmiechem, a Denis poczuł jak jego policzki przybierają barwę purpury. Miał chęć
uderzyć Ordyńca, ale nie miał na to czasu. Zamiast tego sprawdził czy Ordyńcy
zajęli się wypełnieniem jego poprzednich rozkazów. Nie skończył jeszcze
doglądać zapasów, kiedy rozległ się głos zdyszanego Hasana.
-
Cudzoziemiec szykuje się do wyjazdu - wydyszał.
Tego Denis się nie spodziewał. Widocznie
van Dojnal miał jednak trochę rozumu i będzie próbował uciec z młódką do swojej
ojczyzny.
-
Na koń! - rozległ się jego bezbarwnym tonem głosu wydany rozkaz.
Żołnierze zaczęli w pośpiechu
szykować się do wyjazdu. Nie było to zbyt zsynchronizowane. Nikt nie spodziewał
się tak szybkiego opuszczenia Nowego Mostu.
-
Dokąd chcą uciec? - spytał zwiadowcę.
-
Za Jesionkę.
W odpowiedzi z ust Denisa popłynął
potok przekleństw tak szpetnych, że przechodzące obok kobiety zakryły uszy zniesmaczone
słowami żołnierza.
-
Jedziemy! - rozkazał na wpół gotowym żołnierzom. Nikt nie zaprotestował. -
Ahmed zostać z kimś i pilnuj zapasów!
-
Dobrze kutafonie - odparł pijany Ordyniec.
Denis udał, że tego nie słyszy,
spiął konia i ruszył uliczkami Nowego Mostu za swoim zwiadowcą pod kwaterę
Bugdoła van Dojnala. Podczas jazdy część Ordyńców przygotowywała swoje łuki do
strzału zaraz po przybyciu. Po drodze omijali przechodniów, którzy omal nie
zostali przez nich stratowani. Wreszcie za kolejnym zakrętem dostrzegli Tumuka.
Stał przed kwadratowym domem z białej cegły. Pod jego drzwiami przebywało troje
konnych Rumlandczyków. Dwóch z nich trzymał uprząż czwartego i piątego konia.
-
Strzelać bez rozkazu! - ryknął przez ramię do swoich osiemnastu jeźdźców.
Pułkownik jako pierwszy wyjechał na
pusty plac przed białym domem i skręcił w lewo robiąc wolną przestrzeń dla
swoich Ordyńców. Pierwsza czwórka jeźdźców posłała w stronę sąsiadów ze wschodu
salwę strzał. Dwóch mężczyzn zostało rannych w klatkę piersiową. Nim się
zorientowali, że są atakowani na kolejne strzały dokończyły dzieła. Padli
martwi na glebę. Ich konie spłoszyły się i stanęły dęba. Uciekły nim ktokolwiek
zdołał pomyśleć o złapaniu ich.
-
Nie strzelać! - krzyknął trzeci, który trzymał wciąż na uprzęży jednego z koni
oczekujących na Bugdoła i jego młodą towarzyszkę. Drugi wolny koń odbiegł kilka
metrów od nich. W udzie mężczyzny tkwiły dwie strzały.
-
Nie strzelać! - powtórzył Denis i podniósł dłoń na znak dla swoich żołnierzy.
Tumuk ruszył do samotnego konia.
Denis dostrzegł dopiero teraz, że dom znajdował się już poza murami miasta.
Kilka metrów za nim znajdowała się rzeka Jesionka, której wartki nurt wydawał
charakterystyczny szum.
-
Czego chcecie? - spytał pomocnik van Dojnala.
-
Twojej śmierci śmieciu! - ryknął jeden z Ordyńców.
-
Cisza! - ryknął van Nicolescu. Żołnierze posłuchali go, więc mógł kontynuować:
- Gdzie Bugdoł van Dojnal i Róża Namada? Wydaj nam ich, a puścimy cię wolno -
rzekł głośno.
-
Nie ma ich tu.
-
Jak to?
-
A tak to - powiedział mężczyzna.
W tym samym momencie okiennice w
oknach na piętrze otwarły się z hukiem i Denis dostrzegł pięć kusz w pięciu
oknach. Nim zdołał cokolwiek rzec, kusznicy wypuścili bełty prosto w
nieosłonięte głowy Ordyńców, którzy znajdowali się najbliżej domu. Cztery
trafiły w czaski, piąta chybiła o cal. Czworo nowych trupów spadło na ziemię z
rozbitymi łbami. Zaraz po salwie kusznicy ukryli się. Pułkownik nie wydał
żadnych dyspozycji, a jednak rozwścieczeni Ordyńcy zaczęli ciąć ze swoich łuków
jak oszaleli. Każdy z nich wypuścił minimum po trzy strzały, które w większości
trafiły w ściany i okiennice, nim ponownie rozległ się głos van Nicolescu:
-
STOP! Nie strzelać!
-
Czyżbyś się bał? - z okna rozległ się głos Bugdoła.
Ordyńcy chcieli wystrzelić po raz
kolejny, lecz pamiętając rozkaz pułkownika spojrzeli na niego ostrożnie. Ten
nie powiedział nic. Patrzył na van Dojnala i czuł jak gniew pali jego żołądek i
całe wnętrze. Wiedział, że nim wyda rozkaz strzału, wróg znów się schowa. Musi
go zagadać. Podjechał na przód swoich ludzi. Kazał im się wycofać kilka metrów
w stronę zabudowań miasta.
-
Załatwmy to jak mężczyźni - powiedział do Bugdoła - wyjdź tu i zmierz się ze
mną!
-
Ani myślę, jestem na to zbyt pijany.
-
Tchórz!
-
Trzeba było postawić lepsze wino, a nie te tanie siki!
-
Walcz ze mną! - darł się Denis.
-
Mogę kazać rozwalić ci łeb jak twoim psom - ostrzegł van Dojnal - chcesz tego?
-
Mam więcej ludzi - odparł van Nicolescu siląc się na spokój.
Istotnie miał wciąż przy sobie
czternastu zdolnych do boju Ordyńców. Bugdoł prawdopodobnie miał pięciu
kuszników, poważnie rannego jeźdźca, który leżał obecnie na swoim koniu i
istniały duże szanse, że zaraz zacznie konać. Mimo to, nim jego ludzie dojadą
do domu, kusznicy wypuszczą kolejną serię bełtów, a i sam szlachcic w oknie
miał w dłoni łuk. Szturm mógł go kosztować życie większości ludzi. Około pięciu
przed dotarciem do drzwi i za pewne kilku po wejściu do środka.
-
Czego chcesz, że zjawiasz się w oknie? - spytał rodaka, wycofał przy tym
swojego konia w stronę swoich ludzi.
Bugdoł widocznie zwęszył podstęp,
ponieważ wypuścił z cięciwy strzałę, która wbiła się w trawę tuż przed koniem
Denisa. W odpowiedzi Ordyńcy unieśli swoje naprężona łuki, lecz van Nicolescu
powstrzymał ich podnosząc otwartą dłoń. Ścisnął lejce chcąc zachować spokój
swojego rumaka. Jego koń ominął strzałę. Dopiero kiedy zrównał się z resztą
wojsk chana, obrócił się w stronę domu.
-
Doczekam się odpowiedzi?! - krzyknął w stronę Bugdoła.
Za oknami pojawili się kusznicy z
bronią gotową do strzału. Ordyńcy wznieśli ponownie łuki gotowe do salwy. Denis
nie wiedział co sądzić o zachowaniu przeciwników.
-
Daję wam ostatnią szanse - powiedział cicho van Dojnal, ale wszyscy go słyszeli
- macie dwie minuty na wycofanie się. Inaczej was wybijemy jak kaczki.
-
PUŁKOWNIKU! - rozległ się głos Tumuka, który ujarzmił wreszcie przestraszonego
konia.
-
Co jest? - spytał się Denis.
-
Tam! - żołnierz wskazał na rzekę przez, którą przepływała właśnie łódka z dwoma
osobami na pokładzie. Jedna na bank była kobietą.
Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się
równocześnie. Denis ruszył swoim koniem gwałtownie w prawo, w stronę Tumuka,
chcąc zejść z linii wystrzału kusz mieszkańców domu. Bełty z kusz poleciały
wprost w Ordyńców, których część ruszyła za dowódcą, a cześć została i
wypuściła salwę strzał. Denis umknął strzałą nie wiedział ilu jego ludzi padło
trupem, ilu wrogów padło. Słyszał tylko jak tuż za nim rozlega się tętent kopyt
końskich i okrzyki kilku Ordyńców szturmujących dom. Po chwili dołączyły jęki
rannych i konającego Rumlandczyka przez domem, który chyba spadł z konia.
Denisa nie dotyczyło już to wszystko. Zmienił kierunek galopu swojego
wierzchowca i gnał wprost do Jesionki. Łódka była już prawie na drugim brzegu.
Jego koń zwolnił mimowolnie przed rzeką. Wtedy gdzieś za nim rozległ się trzask
drzwi. Obrońcy domu wysypali się tylnym wyjściem i ruszyli w ich stronę. Jego
Ordyńcy widocznie potraktowali ich salwą strzał, gdyż rozległ się świst zwolnionych
cięciw.
Pułkownik w tym czasie wjechał konno
do rzeki. Z łódki po drugiej stronie na brzeg wyskoczyła właśnie młoda Ordynka,
a jej towarzysz stary Rumlandczyk odepchnął się od brzegu i ruszył w stronę
Denisa. Jego koń płynął w wartkim nurcie, znosiło ich coraz mocniej w prawo.
Jeździec usiłował wycelować łuk, ale nie było to proste. Wreszcie wypuścił
strzałę, która wbiła się w rufę łodzi. Starzec tym czasem wiosłował co sił i
był coraz bliżej. Denis upuścił łuk do wody, który migiem poszedł na dno i
wyjął krótki miecz. Wreszcie zbliżyli się do siebie. Wioślarz i żołnierz na
koniu. Obaj mniej więcej na środku rzeki. Starzec cisnął jednym z wioseł wprost
w rumaka Denisa. Ten otrzymał cios w bok i zaryczał z bólu, po czym napił się
wody i zaczął parskać jak oszalały. Denis wyjął nogi ze strzemion, czując że
nie jest bezpieczny na wierzchowcu. Koń usiłował oddalić się od wioślarza, lecz
jeździec nakazywał mu zbliżyć się do niego. W skutek tego szamotali się ze
sobą, a przeciwnik był coraz bliżej. Denis kątem oka dostrzegł jak mężczyzna
staje w łódce i osiągnąwszy dobry kurs, płynie z prądem wprost na niego. Wiosła
już dawno wydobyło się z wody i czekała w jego dłoniach na kolejny atak. Denis
wciągnął stopy na grzbiet konia. Przykucnął na nim i odpuścił sobie walkę o kierunek
w jakim rumak powinien płynąć. Łódka i tak wraz z prądem dotrze zaraz do nich.
Szykował się do abordażu na środku Jesionki. Gdzieś w tle słyszał jak jego
Ordyńcy walczą z obrońcami van Dojnala. Młoda Namada uciekała w tym czasie co
sił w stronę leżącej około kilometra za rzeką wioski.
Wioślarz uniósł wiosło nad głowę, a
Denis rzucił się z konia na łódkę. Koń pod wpływem siły wyskoku jeźdźca
zamoczył się całkowicie na moment w wodzie, znów pijąc przy tym litry wody, gdyż
pysk miał otwarty od parskania. Denis wpadł na dziób łódki z taką siłą, że rufa
przy której stał starzec uniosła się. Ten stracił równowagę, wiosła wypadło mu
z rąk do wody i poszło na dno. Mężczyzna upadł w przód, prosto na pułkownika.
Złapał oficera za rękawy i próbował wyrzucić do wody. Van Nicolescu zachował
chłodny umysł - mimo wina jakie wypił wcześniej - i wbił miecz w brzuch
napastnika, przekręcił nim i wyjął. Wepchnął ponownie i znów wyjął. Uścisk
ustąpił, a łódka zaczęła wypełniać się strużkami krwi jednego z ostatnich
ludzi, którzy próbowali uratować Różę Namadę przed gniewem wygnanego oficera.
Wyrzucił zwłoki do wody.
Dopiero wtedy spojrzał na ordyński
brzeg. Czworo jego ludzi leżało tam martwych, jeden spadł z konia już w wodzie
i przez nogę, która utknęła mu w strzemieniu poszedł na dno. Sześciu
przeprawiało się przez wodę w różnych miejscach. On sam był w łódce bez wioseł
i dryfował na południe. Niewiele myśląc zdjął buty. Zerwał nagolenniki. Rozpiął
kolczugę, wciąż dryfując na południe. Jego ludzie przeprawili się w tym czasie
na drugi brzeg i jechali wzdłuż niego czekając co zrobi Denis. On pozbywszy się
kolczugi odpiął pas zrzucił ciemnozieloną bluzę. Pozbył sie też łuku, kołczanu
ze strzałami, miecza oraz sztyletu. Nóż myśliwski wziął w zęby i wskoczył do zimnej
wody.
Zatopiwszy głowę w wodzie,
dowiedział się, że miejsce, w którym przetrzymywał nóż było błędem. Wypił
olbrzymi haust wody nim wypluł narzędzie i zamknął usta. Ostatkiem sił wypłynął
nad taflę wody. Z całych sił walcząc i machając wściekle nogami dotarł jakoś do
brzegu, gdzie ordyńscy żołnierze posadzili go na jego konia, który szybciej od
niego przebył Jesionkę i ruszyli konno pod strome zbocze, które oddzielało
rzekę od pól i łąk zachodniej Rumlandii. Ruszyli przez pola do wioski, gdzie
znajdą Różę.
-
Pułkowniku niech pan zdejmie te mokre spodnie - rzekł mu Tumuk.
-
Nie ma czasu - odparł Denis - ilu mamy ludzi?
-
Dziewięciu tu i Ahmeda z Hasanem w mieście, może wysłać kogoś po nich i zapasy?
-
Nie ma czasu - powtórzył dowódca.
Ich konie nie miały już sił na
galop, więc biegły o wiele wolniej niż oczekiwałby tego Denis. On sam czuł się
mokry, bezbronny - bo cała jego broń znajdowała się obecnie w rzece lub łódce -
a do tego przewidywał, iż niedługo się pochoruje, a wtedy może zostać łatwo złapany przez wroga, który niewątpliwie
miał tu gdzieś w pobliżu swoje wojska albo chociaż patrole. Niebawem na
horyzoncie ujrzeli wioskę.
Nie była duża. Raptem kilkanaście
chałup. W każdej z nich z komina wydobywał się dym. W jednej z tych chałup
skrywała się córka Ayumi Namady... Denis żałował, że nie ma ze sobą wszystkich
dwudziestu wojów, którzy z nim wyruszyli na łowy, gdyż mógłby wtedy całą wieś
puścić z dymem i nie przejmować się czy znajdzie dziewczynę martwą czy żywą,
jednak nie miał ich przy sobie. Pozostawały mu wobec tego inne metody
poszukiwań...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz