środa, 7 grudnia 2016

8. Podroż na zachód



"Nadzieja jest kapitałem życia"
przysłowie tureckie
Rozdział 8
Podroż na zachód

            Akiko była w szoku po usłyszeniu ostatnich słów Lucy Thai. Ambasadorka Ordy wyraźnie dała jej znać, że słyszała, a może i widziała jej siostrę przed śmiercią Ayumi. To by oznaczało, że miała w tym swój udział. Nie zdziwiłoby to specjalnie Akiko. W końcu nie było tajemnicą, iż zbiegły z kraju książę Filip wraz z pułkownikiem Denisem van Nicolescu ukryli się w Ordzie, czyli kraju pochodzenia Lucy.

            Na szczęście Akiko nie miała zbyt wiele czasu na rozmyślanie nad tym. Już wkrótce musiała stawić się na wyjazd na Zachód, gdzie udać się miała z Anakinem. Mężczyzna pochodził z Państwa Czarnej Wrony. Prawdopodobnie był jednym z najlepszych - jeśli nie najlepszym - wojownikiem na całym kontynencie. Akiko poznała go jeszcze przed odsiadką. Anakin wtargnął wtedy do wiejskiej chaty, w której przebywali Len i Natasza. Brutalnie zmusił Tao do walki, a następnie dotkliwie ranił. Od tego czasu wiele się, jednak zmieniło i przy ponownym spotkaniu uratował Akiko przed zamordowaniem z rąk jej znajomej z dawnych lat.

            Wreszcie wyznaczonego dnia Namada doczekała się przybycia Vadera. Mężczyzna ubrany był w czarny, podróżny płaszcz i ciężkie buty tego samego koloru. Podjechał wozem załadowanym sporymi worami. Ich zawartość pozostawała tajemnicą.

- Mam nadzieję, że nie czekałaś zbyt długo - powiedział zamiast przywitania.
- Nie.
- Wsiadaj - wskazał jej miejsce obok siebie - czeka nas długa droga, a i czas ciekawy.

            Akiko z gracją zajęła miejsce obok niego.

- Co się dzieje w świecie? - spytała na wydechu.
- Orkowie rosną w siłę - zaczął opowieść Anakin zmuszając przy tym konie do ruszenia - wiesz ich wyspa nie jest znowuż tak wielka żeby po pierwsze się tam pomieścili, a po drugie wyżywili. Z resztą jak jesteś takim Orkiem to nie masz zbyt wielu zajęć, więc szukasz okazji do wyprawy na wojnę.
- Sugerujesz, że...
- Nic nie sugeruję. - przerwał jej gwałtownie, lecz chłodno i z siłą spokoju w głosie - za każdym razem tak było, jest i będzie.

            Akiko zamyśliła się nad słowami towarzysza podróży. Miał wiele słuszności i nie mogła temu zaprzeczyć. Mimowolnie nasunęło jej się skojarzenie w Wilkołakami i Kotołakami z Czarnolasu. To i to były dzikie bestie, które za nic miały ład i spokój. Dla liczyło się mordowanie, palenie i podbój. W czasie wolnym od tych czynności gromadziły siły do dalszej lub ponownej próby ekspansji.

- Masz rację - powiedziała wreszcie - jaki był zwykle rejon ich najazdów?
- Czerwoni, Orzeł Biały, a przy wyjątkowo niesprzyjających wiatrach znosiło ich aż do nas. Kiedy wicher hulał w odpowiedni sposób znosiło ich poza kontynent, a przy najmniej jakąś tam część, ewentualnie topili się przed zejściem na brzeg.
- Wiesz, gdybyś mówiła tak beztrosko o śmierci istot żywych w innym kontekście, to chyba bym się obraziła.
- Nie zrobisz tego, nie masz dokąd pójść - zakończył z chytrym uśmieszkiem.

            Nim Akiko się zorientowała, byli już poza murami Norfdamu. Po ponad dwóch latach wreszcie opuszczała to okropne i pełne złych wspomnień miejsce. Co prawda żal jej było, że nie mogła pomóc swojemu dawnemu zwierzchnikowi, który dalej przesiadywał tam. Nie ulegało bowiem żadnym wątpliwością, że Jon van Nordescu nie zamordował Lena. Gdyby tak zrobił, wiedziałby o tym cały kraj. Na pewno pochwaliłby się zgładzeniem niewygodnego więźnia.

            Czasami Namada zastanawiała się dlaczego w tamtej sytuacji zaatakowana została właśnie narzeczona Tao, a nie on sam. Mając kusze nie trudno byłoby pozbawić go życia. Śmierć Nataszy nic nie zmieniała w ogólnym rozrachunku. Jej jedynym skutkiem było złamanie hartu ducha jej narzeczonego i rykoszetem uwięzienie go w lochach Norfdamu. Równie dobrze można byłoby wyeliminować go i to na znacznie dłużej, mordując go. Nasuwało jej to dwa wnioski, albo zleceniodawca był psycholem czerpiącym radość z ludzkiej rozpaczy albo miał wobec Lena plany w przyszłości i chciał go tylko na jakiś czas usunąć z planszy, na której toczyła się gra o władze w kraju. Chociaż biorąc pod uwagę sojuszniczą oś Indianie- Orda- Związek Czerwonych i nasilenie aktywności Orków wiele mogło ulec zmianie. Czyżby nadchodził czas dużych przemian na arenie międzynarodowej? Akiko nie miała pojęcia jak wygląda front na wojnie Czerwonych ze Złotą Armią, ale być może jest to przyczynek do większej wojny. Tylko kto miałby stanąć za Złotymi? Na pewno Księstwo Srebrnej Armii - to w końcu ich wasal - ale poza tym? Kraj Białego Orła mógłby to zrobić żeby Czerwoni nie wzmocnili się za bardzo, ale mając na karku inwazję barbarzyńskich stworów z Morza Północnego, nie będą skorzy do walki na kilku frontach. Czarna Wrona identycznie, zwłaszcza że graniczy z Indianami i Ordą. Rumlandia wciąż była zbyt osłabiona po niedawno zakończonej wojnie domowej, a Skandynawia nie zechce zapewne walczyć o zmianę swoich granic mając je tak dobrze strzeżone przez rzeki i morze. Ludzie z północy walczyć mogli tylko z bestiami z Czarnolasu, lecz problem w tym, że z ich terytorium graniczyli głównie Czarnoksiężnicy i na malutkim odcinku Kotołaki.

- O czym tak myślisz? - pytanie Anakina sprowadziło ją na ziemię.

            Rozejrzała się wokół wciąż zamyślona i jakby nieobecna. Byli już kilka kilometrów za miastem rodu van Nordescu. Zewsząd otaczały ich pola uprawne i łąki, na których aktualnie pasło się bydło - głównie krowy.

- O polityce - odpowiedziała lakonicznie.
- To śliski i niebezpieczny temat.
- Racja - zgodziła się z ożywieniem - sam jednak przyznasz, że sojusz Związku z Indianami i Ordą jest czymś niby logicznym z uwagi na charakter tych państw, ale jakby wymierzony w kogoś lub coś.
- To prawda - Anakin nic nie ułatwiał, więc to kobieta musiała kontynuować temat.
- Myślę też czy wojna ze Złotą Armią ma z tym jakiś związek, bo jeśli tak to ktoś musiałby ją wesprzeć.
- Nic takiego się nie stanie - zaprzeczył Vader patrząc w dal.
- Dlaczego?
- Powszechnie wiadomo, że umowy pomiędzy wspomnianą przez ciebie trójką zawierają punkty mówiące o tym, że wypowiedzenie wojny jednemu z tych państw skutkuje wypowiedzeniem jej pozostałej dwójce. Włączenie się kogokolwiek do walki złoto- czerwonej skutkuje de facto właśnie tym, że zaczyna się wojnę ze Związkiem.
- Niby tak, ale nie do końca.
- Właśnie do końca, bo jak poinformujesz Dymitriburg, że będziesz z nimi walczyć?
- Wyślę delegacje.
- Która powie na miejscu, że...
- Przystępuje do wojny przeciw nim.
- A zrobi to jak?

            Akiko wiedziała już co ma na myśli Anakin i dlaczego tak sprytnie podpisana umowa jest śmiertelnie groźna dla każdego, kto nie chce wojować z trójporozumieniem.

            Dalszą drogę tego dnia przebyli w ciszy. Mijali wioski, miasteczka, pola, łąki i lasy. Pierwszym dużym obiektem jaki pojawił się na ich trasie była Twierdza Jesienna. Nad najwyższą wieżą powiewały flaga Rumlandii oraz herb rodu van Augustescu. Akiko mimowolnie pomyślała o Florentynie van Nordescu i jej narzeczonym, a może już mężu? Szybko przegoniła jednak tę myśl z głowy. Nie zajeżdżali do środka za co dozgonnie dziękowała -w duchu - swojemu towarzyszowi podróży.

            W ciągu kolejnych dni i nocy mieli minąć jeszcze rzekę Jesionkę przez, którą dotrzeć mieli do pierwszego ordyńskiego miasta jakim był Nowy Most. Stamtąd przez miasta Hordę i Mokre Pola mieli dotrzeć do granicznej rzeki między Ordą i Państwem Czarnej Wrony. Tam mieli dowiedzieć się czy lepiej udać się do brodu na południe czy na północ. Do wyboru mieli przeprawę na wysokości Dziesięciu Fortec Południa lub miasta Redstadt.

***

            Jun zadomowiła się na dobre w dworku na wsi. Do jej obowiązków należało zwykle towarzyszenie pani domu, Sylvi w jej obowiązkach i rozrywkach. Obie damy były w mniej więcej podobnym wieku, w związku z czym nie miały raczej problemu z nawiązaniem koleżeńskich relacji.

            Dzień zwykle zaczynał się od pobudki. Jun budziła się wcześniej, mniej więcej o 7 rano. Myła twarz i w 15 minut doprowadzała się do takiego stanu żeby móc iść obudzić swoją szefową i przyjaciółkę w jednym. Potem razem jadły śniadanie doniesione do sypialni żony wójta wioski przez służbę. Następnie wykonywały poranną toaletę i Jun towarzyszyła Sylvii w przyjmowaniu ewentualnych gości. Po tej czynności następowała pora obiadu, a dalej to już zależało od kaprysu pani domu.

            Wszystko toczyło się w miarę poprawnie do czasu wyprawienia przyjęcia z okazji trzydziestych urodzin męża Sylvii. Pochodził on z jednej z bocznych gałęzi rodu van Hopfer. W związku z tym wieść gminna niosła, że ma na nie przybyć głowa rodu, czyli namiestnik Centrdamu Petr van Hopfer we własnej osobie.

            Od samego rana wszystko było przygotowane na ostatni guzik. Nad dworkiem poza flagami kraju i rządzącego rodu pojawił się szary trójząb na żółtym tle z szarą obwódką będący herbem rodu pana domu. Na co dzień nie był on zbyt przywiązany do swoich rodzinnych barw, ale wizyta jej głowy mogła znacząco poprawić jego pozycję względem chociażby kuzynów.

            W południe dotarła na wieść informacja, że Petr spóźni się i miejscowi mają na niego nie czekać z rozpoczęciem. Urażony nazwaniem go "miejscowym" lokalny van Hopfer zarządził, że nie wpuści krewnego na swoje przyjęcie - nawet jeśli ten miałby go zrobić namiestnikiem rodowej posiadłości. Wobec tego impreza rozpoczęła się godzinę wcześniej niż planowano, a więc o godzinie 15:00.

            W głównej sali dworku znalazło się około pięćdziesiąt osób - na oko Jun. Wśród nich byli trzej zamożni kupcy z okolicy, jeden dobrze znający się z jubilatem będący przejazdem, dwaj właścicieli manufaktur z żonami, pojawili się trzej lokalni kułacy z żonami. Jeden z nich zabrał też córkę na wydaniu licząc na to, iż wpadnie ona w oko paniczowi z miasta. Innych gości Tao nie znała.

            Ona sama ubrała się na tę okazję w elegancką czarną suknię, która idealnie podkreślała jej kobiecość i wdzięki. Od samego początku przyciągała uwagę płci przeciwnej, ale nic nie sugerowało, że nastąpi to co nastąpi.

            Jun miała wyznaczone miejsce po boku Sylvii. Kiedy jednak przyszła na miejsce siedział tam jakiś nieznany jej wyrostek. Rzucił jej pogardliwe spojrzenie i nie stwarzał nawet pozorów jakoby było mu głupio, że zajął jej miejsce. Wobec tego usiadła na pierwszym wolnym miejscu jakie znalazła. Spoczęła pomiędzy ojcem córy na wydaniu, a jednym z lokalnych kupców, który natychmiast zaczął zabawiać ją rozmową.

            Gawędzili wesoło o wszystkim i o niczym. Wino lało się strumieniami. Jedzenia nie brakowało, a wiejska orkiestra grała skoczne melodię gdzieś w koncie. W końcu jubilat zarządził konkurs pomiędzy przedstawicielami czterech profesji. Z miejsca zgłosił się kupiec siedzący obok Jun, jeden z kułaków, rzemieślnik z pobliskiego miasteczka oraz szef manufaktury. Dopiero kiedy ustawili się na podwyższeniu kilka kroków od stołu gospodarz oznajmił, że zabawa polega na jak najszybszym wypiciu pucharu o pojemności półtora litra, wypełnionego winem, na raz.

            Nim ochotnicy zdążyli zaprotestować dwie służki pana domu przyniosły cztery dzbany i ustawiły je przed każdym z mężczyzn. Sylvia zachichotała. Zawtórował jej arogant siedzący na miejscu przeznaczonym dla Jun. Jubilat czkał wesoło, opowiadał coś swojemu przyjacielowi- kupcowi. W końcu podniósł dłoń - co oznaczało konieczność podniesienia kufli przez zawodników. Kiedy każdy z nich to uczynił wystartował ich. Zaczęli pochłaniać kolosalne ilości trunku. Jako pierwszy nie sprostał zadaniu przedsiębiorca. Nie zdążył jednak nawet odstawić naczynia gdy służka napełniła mu je do pełna.

- Trzeba wypić całe naczynie na raz - przypomniał van Hopfer parskając śmiechem.

            Rzemieślnik opróżnił swoje naczynie jako pierwszy. Chwilę po nim to samo zrobił rolnik. Pozostała dwójka męczyła się nie miłosiernie. Wreszcie po kilku minutach szef manufaktury padł na posadzkę. Już po samej minie widać było, że jest pijany w trupa. Nim ktokolwiek zdołał zareagować zwymiotował na posadzkę.

- Wynieść go - polecił służbie jubilat.

            Kiedy już się uporano z posprzątaniem po mężczyźnie, który przegrał z alkoholem, kupiec wypił resztki wina ze swojego pucharu i ostatkiem sił uniósł go do góry dnem nad głowę. Rozległy się oklaski.

- W nagrodę za wygraną - zaczął podpity już van Hopfer - dam ci e... - rozejrzał się po sali - dupę córki jednej z córek moich ludzi.

            Tłum zawrzał. Wypici i znajomi tryumfatora zaczęli domagać się przekazania mu nagrody. Obrońcy moralności oraz znajomi młódki i jej ojca rozpoczęli protest. Siedzący obok Jun ojciec "głównej wygranej" pociągnął ją za sobą w kąt sali. Za nimi podążyli ich stronnicy.

- Precz ze zwyrolami! - krzyczeli z bezpiecznego miejsca.

            Zwolennicy rzemieślnika ustawili się czymś przypominającym tyralierę naprzeciwko nich. Niektórzy w dłoniach trzymali dzbany, inni puchary, kilku ściskało noże, a sam główny zainteresowany nerwowo dotykał tasaka. Ich przeciwnicy byli nie uzbrojeni.

- Przerwij to - pisnęła przerażona Jun do Sylvii.

            Ta jej jedna nie usłyszała. Przesadziła z alkoholem i właśnie dwie służki wynosiły ją pod pachy z sali. Sam szlachcic zataczał się właśnie z nogi na nogę w stronę Tao. Objął ją w pasie i szepnął na ucho:

- Cho ze mną... to... ja cię... - pijacki ton nie pomagał zrozumieć jego głosu - a ich... ja... uspokoję.
- Ok - zgodziła się niewiele myśląć.

            Van Hopher klepnął ją jeszcze w pośladek i polazł między zwaśnione strony. Tam jakoś załagodził spór. Jun nie dosłyszała jak to osiągnął, lecz wiedziała co teraz przyjdzie jej zrobić. Wychyliła cały puchar wina na raz i podążyła za nim w stronę wyjścia.

            Od tej imprezy została kochanką męża swojej najlepszej i chyba jedynej w tym świecie przyjaciółki. Przez kilka tygodni męczyła się w ten sposób. Dnie spędzała w dalszym ciągu zwykle z Sylvią, a w nocy odwiedzał ją jej mąż. Niestety lub na szczęście, któregoś dnia kiedy trzydziestolatek zadowalał Tao "od tyłu" do pokoju, w którym byli weszła Sylvia. Wrzasnęła coś i podbiegła do nich. Migiem spoliczkowała oboje i wybiegła z głośnym płaczem.

            Jeszcze tego samego dnia Jun została eksmitowana nie tylko z dworku, ale i ze wsi. Nie wiedząc co ze sobą zrobić postanowiła wykorzystać niedawno nabyte zdolności łóżkowe i nakłonić jednego z kupców w pobliskim miasteczku aby pomógł jej dotrzeć do stolicy. Tam miała nadzieję spotkać przyjaciółkę z dawnych lat, Tamarę albo kogoś znającego jej brata. Dość już miała tego małomiasteczkowego lub wprost zaściankowego klimatu i zapachu z pola lub obory...

poniedziałek, 5 grudnia 2016

7. Więzień sumienia



"Nie możemy się dzielić na ludzi, którzy o wol­ność wal­czą
i
którzy na wy­wal­czoną wol­ność z założony­mi ręka­mi oczekują. "
ks. J. Popiełuszko
Rozdział 7
Więzień sumienia

            Po pobiciu przez narzeczonego Florentyny Len trafił do pokoju przesłuchań. Nie było w nim nikogo poza nim. Spędził tam bez jedzenia, picia i innych niezbędnych do życia rzeczy oraz towarzystwa innych osób kilkanaście godzin. Dla niego samego czas mógłby się zatrzymać. Nie kontaktował zbyt wiele. Obite i posiniaczone ciało dawało o sobie znać przy każdym nawet najmniejszym ruchu. Nie miał siły ani chęci by dać komukolwiek znać o swoim stanie. Postanowił nie dawać uciechy przydupasom namiestnika miasta i jego familii.

            Wreszcie do ciemnej celi weszły dwie osoby. Rozmawiały. Nie potrafił zrozumieć o czym rozmawiają, ale kiedy jedna z nich podeszła do niego - zrozumiał.

- Coś boli? - rozległ się nieznany mu głos.

            Nie odpowiedział.

- Hardy jest - zauważył drugi z Norfdamczyków.
- Zobaczymy ile wytrzyma.
- Kto go tak załatwił?
- Narzeczony panny Florentyny.
- Rewanż?
- Na to wygląda. W końcu omal go nie zabił.

            Zapadła cisza. Len spowalniał oddech. Mężczyźnie podeszli do niego w milczeniu. Jeden z nich złapał go pod pachy i wyciągnął jak worek kartofli z celi. Na korytarzu światło palących się pochodni omal nie oślepiło kapitana Tao.

- Boli? - spytał niosący go facet.

            Ponownie nie odpowiedział.

- Buntuje się - rzekł idący za nimi drugi z żołnierzy.
- Może szybka rozmowa wychowawcza? Wszyscy wiedzą, że oberwał, nikt się nie przyczepi o kilka siniaków więcej.
- Nie.

            Z przebiegu rozmowy, Tao wywnioskował, że ten z tyłu jest wyższy stopniem. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że obaj służą jeśli nie w Armii Rumlandzkiej to co najmniej garnizonie miasta.

            Nim oczy chłopaka przyzwyczaiły się do ciemności znalazł się w jakimś jasnym, dużym, przestronnie urządzonym pomieszczeniu. Pod jedną ze ścian stało kilka zasłanych łóżek. Był już kiedyś w podobnym miejscu. Było to niedługo po jego pojawieniu się w Międzymorzu. Pamiętał doskonale jak ranny trafił do punktu szpitalnego Twierdzy Dzikie Pola i jak odwiedziła go jedna z sióstr Namada... Zdaje się, że właśnie trafił do takiego samego rodzaju pomieszczenia w Norfdamie.

- Zaraz ktoś cię obejrzy - poinformował go starszy stopniem mężczyzna - pilnuj go - rzucił towarzyszowi i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.

            Do sali weszła trójka żołnierzy w kolczugach, na których wygrawerowano herb rodu panującego nad miastem od wieków. Za nimi kroczyła kobieta około czterdziestki. Ubrana była w biały płaszcz przypominający kitel lekarski. Miała czarne włosy i zbyt ciemną karnację jak na warunki północy Rumlandii.

- Aneta von Schmeterling - przedstawiła się machinalnie - będę składać cię w całość.

            W asyście czwórki wartowników zajmowała się pobitym Lenem przez kilka godzin, po czym stwierdziła, że pacjent musi zostać w szpitalu jeszcze przez kilka dni. Połowa zbrojnych opuściła salę.

            Podczas tygodniowego pobytu na leczeniu Len polubił panią doktor. Rozmawiał z nią nader często. Oczywiście zwykle robili to gdy wartownicy oddalali się od więźnia. Przez pierwsze dwa dni dwójka wojów cały czas przebywała w miejscu pracy Anety. Potem przychodzili tylko na co godzinny obchód i sprawdzenie czy Tao nie ukrył się gdzieś lub nie zaryzykował porwania pani doktor.

            Podczas rozmów z von Schmeterling dowiedział się, że pochodzi ona z Państwa Czarnej Wrony. Miała 43 lata i była wdową. Jej mąż był kupcem. Podróżował na zachód. Często robił interesy z Czerwonymi. Został zamordowany przez orków podczas powrotu z jednego z zachodnich miast. Od tego czasu minęło dziesięć lat. Dzieci Anety dorosły, lecz ona nie zdecydowała się na ponowne wyjście za mąż. Dwójka synów medyczki została żołnierzami, córka wyszła za bogatego właściciela manufaktury, a ostatni z synów przyucza się na kapłana bóstwa ognia.

            Von Schmeterling ceniła Lena za jego lakoniczność. Mówiła mało, ale za to mógł słuchać do woli. Nie trudno było się domyślić, że nie miała zbyt wielu przyjaciół ani przyjaciółek. Z powodu swojego oszczędnego sposobu wysławiania się Tao nie czynił jej żadnych zarzutów z powodu błędów jakie popełniała, a było tego sporo.

- Dlaczego trafiłaś do Norfdamu? - spytał Tao ostatniego dnia pobytu w szpitalu.

- Wiesz po śmierci mojego śp. męża nie miałam co ze sobą zrobić- zaczęła smutnym tonem - rodzina zamiast pocieszać szukała innego kandydata na męża. Wychowałam dzieci. W zasadzie nie całe dwa lata i wszystkie były już dorosłe i samodzielne, więc mnie nie potrzebowały. W między czasie straciłam pracę w branży. Wiesz robiłam to samo co tu w jednym z zamków w moim kraju. Zwierzchnik przystawiał się do mnie, a ja go nie chciałam. Dobierał się do mnie dość ostro pewnego razu, a ja go spoliczkowałam. Obił mnie za to porządnie. Przez kilka dni to mnie trzeba była na takiej sali doglądać. Po wszystkim kazał mi spierdalać... Zadbał też o to żeby jego koledzy po fachu mnie nie przyjęli. Zostałam z wilczym biletem. Postanowiłam zamienić go na bilet w jedną stronę, jeśli wiesz co mam na myśli. Wyjechałam na wschód, bo był mniej... jakby to powiedzieć? Nie miałam tu aż takiej konkurencji wśród koleżanek i kolegów po fachu. Najpierw leczyłam w małej mieścinie nie daleko stąd. Tam wypatrzył mnie Jon van Nordescu i zatrudnił tutaj. Trzy lata temu zostałam przełożoną szpitala.

            Len potaknął głową. Historia tej kobiety nie była usłana różami. Pani von Schmeterling zasłużyła na o wiele więcej od życia niż dostała, jednak on nie mógł nic z tym zrobić. Liczył po cichu, że może korzystając z nici porozumienia, bo przyjaźń to za duże słowo, będzie mógł liczyć na jej pomoc w próbie ucieczki...

            Następnego dnia do sali wparował jednak narzeczony Florentyny z rodu van Augustescu wraz z asekurującymi go miecznikami. Za nimi weszła sama panna van Nordescu oraz jej matka Lilly i siostra Lisa. Dziedzic rodu van Auguestescu ustawił się przed szeregiem zbrojnych. Za nimi ulokowały się panie van Nordescu.

- Witaj Anetko - powiedział uprzejmie szlachcic.

            Obywatelka Państwa Czarnej Wrony dygnęła na powitanie. To samo uczyniły żona i córki namiestnika miasta. Żołnierze pozostali skamieniali.

- Co mogę dla państwa uczynić? - spytała lekarka.
- Zabieramy to ścierwo - powiedział van Augustescu.
- Grzeczniej - warknął Len.
- Zaraz ci spuszczę to co ostatnio - zagroził nabuzowany młodzieniec.
- Kochanie... - pisnęła znacząco Flora.

            Tao nie był w stanie na nią spojrzeć, ponieważ zbyt bardzo przypominała jego zamordowaną narzeczoną. Mimowolnie pomyślał, że jej nagła i niespodziewana śmierć byłaby odpowiednią rekompensatą za zachowanie jej narzeczonego.

- Dobra, dobra - Rumlandczyk machnął ręką - chcemy z nim pogadać, tylko - dodał znacząco.
- No dobrze - zgodziła się von Schmeterling.
- Potem trafi do innego miejsca - dodała Lilly.
- Nie rozumiem...
- To zależy od przebiegu i wyniku naszej pogawędki - wyjaśniła tajemniczo Flora, a jej siostra spłonęła rumieńcem.

            Jeden z żołnierzy podszedł do Lena, ale ten podniósł się gwałtownie.

- Sam będę szedł.
- Cóż za bohaterstwo - zakpił jego niedawny oprawca z bezpiecznej odległości.

            Rodzina władcy miasta kroczyła na przedzie. Za nimi pomiędzy szpalerem wojów podążał powoli Len. Zaciekawiony co takiego będzie musiał przejść tym razem. Widać familia miała co niego jakieś plany, lecz nie bardzo chcieli zdradzić przed kimkolwiek o co chodziło.

            Wreszcie weszli do jeden z komnat używanych przez panią Lilly do podejmowania ważniejszych gości oraz dwórek. Żona głowy rodu zajęła miejsce przy froncie niezbyt długiego stołu. Po jej bokach usiadły córki. Za plecami Flory stanął jej przyszły mąż. Do komnaty weszła tylko dwójka zbrojnych. 

- O co chodzi? - spytał Tao, któremu wskazano miejscu u boku frontu drugiego końca stołu.

            Van Augustescu spiorunował go spojrzeniem.

- Niezbyt miły - stwierdziła Lilly.
- Dziwisz się mamo? - usprawiedliwiała go Flora.
- W sumie nie.

            Zachowanie brunetki dziwiło złotookiego. Poczuł do niej mimowolny przypływ sympatii. Koniec końców nie był przecież złym człowiekiem.

- Wiem, że lubisz rzeczowe przedstawianie sytuacji, kapitanie - zaczęła tłumaczyć mata dziewczyny - przejdę więc do sedna. Mój mąż może gwałtownie skrócić ci karę, ale nie za nic.
- Słucham.

            Matka spojrzała porozumiewawczo na obie córki. Dopiero teraz Tao zwrócił większą uwagę na drugą z nich. Była nieco starsza. Miała ciemniejszą karnację i niebieskie oczy. W odróżnieniu od młodszej miała ciemnoblond włosy. Raczej była zgrabna z wyglądu. Na pewno była mniej atrakcyjna, ale nie brzydka. Miała też ostrzejsze rysy twarzy. 

- W zasadzie to poza skróceniem odsiadki czeka cię zaszczyt - oznajmiła Lilly robiąc pauzę jakby chciała przetestować jego reakcję.

            On domyślał się już co chce zaproponować mu matka dziewczyn. Nie rozumiał jednak co takiego chce w ten sposób ugrać jej mąż, bo nie ulegało wątpliwości, że to jego inicjatywa. Jego lub kogoś kto pociąga za sznurki, na których znajduje się marionetką jaką mógł być namiestnika największej twierdzy w kraju.

- Co to za zaszczyt? - spytał prawie kurtuazyjnie Len.
- Poślubisz moją córkę.
- Którą?
- Nie udawaj głupiego - warknął van Augustescu klepiąc rękojeść znajdującego się w pochwie krótkiego miecza.

            Tao zbagatelizował jego słowa.

- O ile krócej?
- Jeszcze dwa lata.
- Muszę pomyśleć.
- Tu nie ma nad czym myśleć - zaprotestowała Lilly - bierzesz ślub albo gnijesz w pierdlu.

            Sprawa stała na ostrzu noża. Wóz albo przewóz. Wygrane życie na teoretycznej wolności w towarzystwie córki największego wroga albo długoletni pobyt w jednej z jego cel. Wiedział co postanowi i dlaczego.

- Nie będziesz mnie szantażować suczko - zakpił z kobiety.
- Jak śmiesz? - warknęła Lilly.

            Dwójka wartowników natychmiast podniosła Lena gwałtownie z krzesła, które zajmował. Van Augustescu był już przy nim z błyskiem w oczach. Sadysta - pomyślał Tao nim stracił przytomność od uderzenia rękojeścią miecza w skroń.

            Ocknął się ponownie w szpitalu. Poza nim w sali znajdowała się także Lisa van Nordescu. Kobieta była zapłakana, a jej oczy wciąż pozostawały zaczerwienione.

- Dlaczego mnie odrzuciłeś? - spytała.
- Rodzice wiedzą, że tu jesteś?
- Nie.
- Nie dam się szantażować.
- Czyli to nie moja wina? - dopytała panna van Nordescu.

            Tao nie odpowiedział. Postanowił nie ulżyć cierpieniom wewnętrznym młodej damy. Ta czekała chwilę na jego odpowiedź, ale nie doczekawszy się jej wstała.

- Dała... dałabym ci wszystko - zapewniła drżącym głosem.

            Obróciła się raptownie i wyszła jeszcze nim zdołał pomyśleć nad reakcją na jej słowa.

- Dałeś popis głupoty i honoru - rzuciła z oddali Aneta.
- Wiem.

            Tym razem w sali szpitalnej spędził kilkanaście dni - tylko dzięki pomocy medyczki. Następnie trafił na rok do izolatki, która nadszarpnęła jego równowagę psychiczną. Pogrążył się w niej w rozpaczy po śmierci Nataszy. Myślał też co mogła stać się z jego chorągwią. Kilku chłopaków zginęła w zdarzeniach w komnacie Jona. Akiko została pojmana, Esteban tak samo. Ciekawiło go jaki los spotkał jego starego, wiernego porucznika Linescu. Nie miał żadnych wieści od dawnych kompanów. 

            Po roku w izolatce trafił do ciasnej, ciemnej celi. Siedział tam z innym więźniem, który lata temu podpadł czymś władcy miasta. Współwięzień Lena nie chciał nic o sobie mówić. Nie przedstawił się, nie powiedział też za co dokładnie spędza długie lata w tym okropnym miejscu. Powiedział tylko, że ma 73 lata i aktualnie już 11 rok spędza w tej celi.

            Po kolejnym pół roku Tao został ponownie zabrany na spotkanie z przedstawicielem rodziny van Nordescu. W małym pokoju siedziała pani Lilly we własnej osobie.

- Co mogę dla pani zrobić? - spytał chłodno.
- Być kartą przetargową.
- Nie rozumiem.
- Szykują się duże zmiany na scenie politycznej za granicą. Nie myśl, że kiedy zmieni się układ sił na kontynencie w kraju nie znajdą się łasuchy chętne nałożyć sobie większy kawałek ojczyźnianego tortu.
-Jaki to ma związek ze mną? - spytał oficer nie wiedząc do czego kobieta zmierza.

            Lilly wzięła głęboki oddech.

- Odrzuciłeś moją ofertę poślubienia Lisy, ok - powiedziała w końcu - nie mam żalu. Obraziłeś mnie - wyliczała - rozumiem źle sformułowałam moją ofertę. Nie pragnę zemsty. Masz jednak jeszcze jedną okazję żeby mnie do siebie zniechęcić na tyle żeby pomóc ci opuścić ten świat.
- Co to za oferta? - dopytał ważąc dokładnie każde słowo.
- Krążą słuchy, że w stolicy nie wierzą w posłuszeństwo i oddanie królowi mojego męża - tłumaczyła niejasno - twoje świadectwo po tym co cię tu spotkało uspokoiłoby czynniki wrogie Norfdamowi.
- A co mnie tu spotkało - kolejne pytanie opuściło jego usta nim zdołał się powstrzymać.
- Śmierć tamtej kobiety i pierdel.

            Len zaniemówił. Nie był pewien co właściwie ma zrobić żeby poprawić pozycję Lilly i Jona van Nordescu w kontaktach z królem Marcem I i jego dworem. Niby jak ma świadczyć na ich korzyść gnijąc w ich lochu?