środa, 18 marca 2015

29. Nierozwiązana zagadka



 "Doskonalić się można tylko przez pracę i walkę;
działanie posiada samo przez się większą wartość
moralną niż zaniechanie.
Lepiej błądzić nawet niż pozostać biernym"
Jan Mosdorf

Rozdział 29
Nierozwiązana zagadka

            Dziesięciu jeźdźców zatrzymało się kilkadziesiąt metrów od wioski. Jeden z nich ubrany był tylko w mokre spodnie, reszta była w pełnym rynsztunku, choć i na nich widać było ślady niedawnej przeprawy przez rzekę. Wzrok każdego z nich był skierowany z pożądaniem na wioskę i dym unoszący się z kominów domów.

- Daj mi miecz - rzucił pułkownik do jednego z żołnierzy.

            Ten z niechęcią, ale bez marudzenia oddał oręż dowódcy. Pozostał mu tylko sztylet, nóż myśliwski, łuk i w połowie wypełniony kołczan ze strzałami. Pułkownik z kolei miał teraz tylko miecz. Swój oręż stracił podczas przeprawy wraz z kolczugą i górą odzienia.

            Żołnierze zebrali się wokół Denisa. Ten intensywnie myślał jak znaleźć dziewkę i nie wywołać przy tym popłochu wśród chłopów. Wojsk na pewno nie ma w zabudowaniach, gdyby było już by o tym wiedzieli. Róża na pewno poinformowałaby zbrojnych Rumlandczyków o powrocie do kraju zbiegłego z księciem Filipem banity.

- Co robimy? - spytał jeden z Ordyńców.
- Chat jest kilkanaście, nas dziesięcioro - stwierdził van Nicolescu - parami będziemy sprawdzać chaty. Jedna para będzie się rozglądać czy żadna nastolatka nie ucieka na wschód albo południe. Tumuk idziesz ze mną!

            Rozkazy wydane. Wszystko gotowe, a przynajmniej powinno być. Ze wschodu zerwał się wiatr. Denis momentalnie poczuł, że z tej wyprawy nie wróci z niczym. W najgorszym razie wróci z grypą, o ile w ogóle wróci - dodał głos gdzieś wewnątrz jego umysłu.

- Do roboty! - syknął i ruszyli pierwsza dwójka ruszyła kłusem do wioski.

            Jechali parami. W miarę równych odstępach. Chwila odpoczynku okazała się zbawienna dla ich koni, które teraz były w stanie jechać równym tempem. Do celu było niedaleko, więc konie wytrzymały szaleńcze tempo.

            Denis z Tumukiem zatrzymali się przed pierwszą chatą. Ostatni rzut oka w stronę dwójki mającej pilnować przestrzeni między domami, która wskazywała, że jak narazie wszystko idzie zgodnie z na szybko wymyślonym planem. Obaj żołnierze zeskoczyli z konia i podeszli do drzwi. Przez szczelinę między drzwiami, a ziemią prześwitywało światło z płonącej wewnątrz świecy, a więc ktoś na pewno im otworzy.

            Tumuk zapukał donośnie. Denis nie wierzył, że młoda Orynka mogła ukryć się w pierwszej chacie, w której będą jej szukać, ale ostatecznie Namada była w szoku i z pewnością zaczęła panikować. Człowiek - zwłaszcza młody - może popełnić wiele głupstw będąc w takim stanie. Nim pułkownik skończył się nad tym głowić drzwi zostały otwarte.

            W progu stał mężczyzna liczący sobie około pięćdziesięciu lat. Miał zmierzwione, siwe włosy i zakola. Twarz pokryta była kilkoma bliznami i zmarszczkami. Rzut oka na jego ręce wystarczył aby stwierdzić, że całe swoje życie poświęca na pracę w polu. Ktoś taki nie byłby w stanie okłamać doświadczonego żołnierza, będącego w dodatku szlachcicem.

- Czego? - warknął nieuprzejmie chłop.
- Może grzeczniej - obruszył się Tumuk.
- Szukamy dziewczyny - odpowiedział Denis nie zważając na kamrata.
- Kurew tu nie ma.
- Nie o taką dziewkę nam chodzi - odparł pułkownik podnosząc wyżej miecz.

                        Pas Denisa pływał gdzieś w rzece, w związku z czym przez cały czas musiał nieść pożyczony miecz w dłoniach. Palce zaczynały mu od tego strasznie drętwieć. Żałował, że nie zażyczył sobie również i pochwy do miecza albo i całego nowego pasa.

- Nie gróź mi bezuchy, bo pożałujesz! - ryknął chłop.
- Stachu co się dzieje? - z głębi izby dobiegł kobiecy głos.

            Denis postanowił to wykorzystać. Uderzył rękojeścią gospodarza i wskoczył do środka nim ten zdążył osunąć się na podłogę. Za nim wpadł Tumuk, który pozostawił chyba jeszcze drugi siniak na głowie nieprzytomnego już chłopa. Wewnątrz był straszny bałagan. Ubrania i słoma walały się po podłodze. W łóżku leżał przykryta pierzyną kobieta, która z twarzy wygląda na o kilka lat młodszą niż jej mąż. Denisowi ten fakt wydał się interesujący, gdyż wszystko wskazywało na to, że małżeństwo nie ma dzieci - a przynajmniej nie mieszkały z nimi. Chłopka miała długie blond włosy, chociaż gdzieś w głębi tej blond burzy pewnie znajdowały się już siwawe kosmyki. Mimo to Denis nie zważając na nic zdarł z niej pierzynę i stwierdził:

- Tu jej nie ma.

            Zobaczył przy tym, że kobieta śpi ubrana tylko w lnianą koszulę. Z tego też powodu przez kilka sekund mógł popatrzeć się na jej łono. Jak na ten wiek wyglądało całkiem zachęcająco. Widocznie gospodarz spędzał w polu jeszcze więcej czasu, ponieważ wzgórek jego żony wyglądał niemal na nieużywany, jeśli wziąć poprawkę na jej wiek. Do głowy Denisa wpadł szatański pomysł.

- Tumuk przepytaj no gospodarza- polecił podwładnemu - ja w tym czasie się trochę rozgrzeje - dodał uśmiechając się obrzydliwie.

            Kobieta widocznie nie wiedziała co oficer miał na myśli, gdyż uśmiechnęła się nieznacznie i spróbowała naciągnąć na siebie pierzynę, pytając przy tym:

- Co panów oficerów na wieś sprowadza?

            Denis usiadł na łóżku tuż obok niej. Pozwolił jej nawet naciągnąć na siebie trochę pierzynę. Postanowił nie odpowiedzieć od razu. Spojrzał kobiecie w oczy. Nie było w nich strachu, zamiast niego coś jakby ciekawość.

- Jak ci na imię?
- Jagna panie - odpowiedziała.
- Jagno moja droga - rzekł szarmancko Denis, kładąc przy tym dłoń na sznurku swoich mokrych spodni - na wieś sprowadzasz mnie tylko i wyłącznie ty.

            Poliki chłopki spłonęły rumieńcem, niczym u młodej dziewki, która pierwszy raz jest podrywana przez chłopaka. Van Nicolescu w tym czasie pozbawił się spodni i przywarł do niej ustami. Ku jego zdziwieniu Jagna ochoczo oddawała pocałunki. Całując się z nią Denis doszedł do dwóch wniosków, z których jeden na pewno musiał być prawdziwy. Albo Jagna nigdy w życiu nie miała za kochanka kogoś z wyższych sfer albo była tak niedopieszczona przez swojego męża, że szukała tylko sposobności do skoku w bok, a że wioska była mała i każdy tu każdego znał, to z radością oddała się przybyszowi z nieznanych stron.

            Denis nie wiedział ile czasu się całowali. Miał pewność, że trwało to dobre kilka minut, a może i dłużej - tak przynajmniej się u wydawało. Nim ich usta się rozłączyły jedna dłoń kobiety spoczęła na jego męskości, a drugą rozpinała sobie koszulę. Denis musiał przyznać, że chłopka wiedziała czego chce. Chwilę później jej jęki i inne odgłosy rozkoszy musiały wywołać furię małżonka, gdyż zza ściany dało się słychać jakieś wołanie i odgłosy ciosów zadawane przez Tumuka.

            Kiedy skończyli Denis grzał się jeszcze przez chwilę w ciepłym łożu, pod pierzyną, wtulony w ciało swojej wiejskiej kochanki. Zaczął się zastanawiać czemu przez te wszystkie lata samotności w Twierdzy Dzikie Pola nie spróbował nigdy znaleźć pocieszenia w ramionach którejś wieśniaczki z pobliskich wiosek.

            Kiedy wreszcie przemógł się w sobie żeby wstać, kobieta uniemożliwiła mu to. Wymogła na nim aby położył się na plecach i położyła swoje piersi na jego klatce piersiowej. W ślad za nimi reszta jej ciała przygwoździła go do łóżka. Zatopiła wargi w jego ustach, a jej strategiczny punkt zaczął ocierać się o jego męskość. Nie minęła chwila, a Denis przeżył swój drugi raz z Jagną. Tym razem, jednak poczuł się bardzo zmęczony. Wiedział, że tego dnia nie będzie już w stanie kontynuować poszukiwań młodej Namady. Przez jego głowę przeleciała nawet myśl, że kobieta robi to specjalnie aby uniemożliwić mu poszukiwania dziewczyny.

- Wstań - powiedział do obcej kobiety, która właśnie przytulała się mu do klaty - albo nie wracaj do łóżka.
- Jaśnie pan ma ochotę na jeszcze? - zapytała niedowierzając, ale wyglądając przy tym wciąż bardzo seksownie jak na swój wiek.
- Chwilowo mam inne rzeczy do roboty - warknął, zerwał z podłogi koszulę zrzuconą tam wcześniej przez Jagnę i poprosił ją o jakieś portki. Ubrawszy je wyszedł przed dom. Poprosił jeszcze miłą kobietą, aby poczekała tu na niego, obiecując jej coś w zamian.

            Przed chatą Tumuk stał obok leżącego na ziemi zakrwawionego męża Jagny. Ordyniec popatrzył z wyrzutem na dowódcę, ale nic nie powiedział.

- Co z nim? - spytał Denis.

            Żołnierz w odpowiedzi wzruszył ramionami.

- Zabij i wyrzuć zwłoki do lasu - rozkazał i poszedł dalej.

            Od kolejnych swoich żołnierzy dowiedział się, że nie znaleźli dziewczyny w wiosce. Rozkazał wtedy sprowadzić wszystkich mieszkańców przed najwyższe zabudowanie - wyjątkiem była Jagna.

            Ordyńcy sprowadzili przed wskazany budynek kilkadziesiąt osób. Denis przyjrzał się im bacznie. Było tam kilku starców. Kilkoro dzieci, jedna matka z niemowlęciem. Mężczyzn zdolnych do ciężkiej pracy w polu było również tylko kilku. Stare baby zrzędziły coś pod nosem - nie przypadły pułkownikowi do gustu. Gestem wezwał do siebie dwójkę najlepszych łuczników i polecił im związać ręce staruchom, a potem je zabić. Ordyńcy wyprowadzili z tłumu osiem kobiet - Denis liczył kiedy je wyprowadzano. Na skraju wioski mieli je zabić. Po ich wyjściu zostało ponad 10 kobiet, które nadawały się jeszcze do rodzenia dzieci - nie licząc matki niemowlaka. Wspomnianą matkę oraz wszystkie dzieci rozkazał wyprowadzić do jej chaty wraz ze starcami. Mężczyzn w wieku zbliżonym do niego i młodszych rozkazał zabijać dwójkami. Krwawa robota trwać miała do późnych godzin nocnych.

            Mimo tak okrutnych metod nie dowiedział się nic w sprawie ucieczki Róży. Jedna z zrozpaczonych kobiet, które właśnie zostały wdowami wyjawiła mu fakt, że połowa mieszkańców wioski pojechała wczoraj do miasteczek i właściciela wsi, gdyż ich zapasy zaczynały się kończyć, a do zbiorów jeszcze daleko.

            Zmęczony Denis wrócił do chaty owdowiałej tego dnia - przez jego rozkaz - Jagny i zasnął kiedy tylko ułożył się w jej ciepłych ramionach. Obudził się wczesnym rankiem. Zapewne spałby jeszcze dłużej, gdyby nie bardzo głośne pukanie do drzwi. Już zaczynał się bać, że to wojska rumlandzkie, lecz kiedy otworzył drzwi, stał w nich Tumuk.

- Pułkowniku żołnierze są zmęczeni - oświadczył przełożonemu - czy mogą sobie pouważywać jak pan? - spytał nie zważając na to, że Jagna może ich słyszeć.
- Gdzie umieściliście te kobiety, które jeszcze miesiączkują? - odpowiedział pytaniem na pytanie van Nicolescu.
- Tam gdzie była zbiórka chłopów. W tym dużym budynku.
- Dobra - powiedział Denis - macie tam jedenaście kobiet. Na tych możecie poużywać ile chcecie, ale reszta ma być nietknięta. Jasne?
- Jasne panie pułkowniku! - odpowiedział Tumuk i odszedł zadowolony.

            Denis wrócił do swojej wiejskiej kochanki. Ta właśnie uszykowała mu na śniadanie kilka pajd chleba ze smalcem. Zjadł je ochoczo i zaczął się zastanawiać co zrobić dalej. W między czasie ubrał się ponownie w koszulę, w której spała Jagna, kiedy jego ludzie wjechali do wioski oraz w spodnie jej zmarłego męża. Ona sama ubrała się w odświętną spódnicę oraz jedyną koszulę z dekoltem jaką miała. Przez cały ranek chodziła kręcąc swoim tyłkiem i nęcąc oficera. Ten nie miał już, jednak żadnej chęci na takie zabawy. I tak stracił tu już z nią wystarczająco dużo czasu.

- Zabieram ci te ciuchy - oświadczył jej dobitnie, po czym zebrał się i wyszedł przed chatę.

            Jego ludzie również uwinęli się już chyba z chłopkami, gdyż tu i tam widać było Ordyńców spacerujących wesoło po wsi tudzież okładających witkami tych chłopów, którzy nie stracili wczoraj swojego życia.

- Zbiórka! - ryknął w ich stronę van Nicolescu - Oddział zbiórka! - powtórzył jeszcze głośniej - Zbiórka! Zbiórka! Zbiórka! - wrzeszczał jak opętany.

            Po chwili wszyscy jego ludzie byli już gotowi do dalszej drogi. Nie miał pojęcia gdzie powinien się udać, ale wszystko było lepsze niż tkwienie w tej wiosce zapomnianej przez wszystkich bogów. Przed wyjazdem kilku Ordyńców obrzuciło część domostw płonącymi gałęziami. Będąc za rogatkami, słyszeli za sobą wesoły trzask płomieni.

- Gdzie ona może być? - spytał Tumuk, który ponownie jechał z dowódcą.
- Nie wiem - wyznał szczerze Denis - może być w lesie, w innej wiosce, mogła przekroczyć ponownie rzekę w nocy. Szukamy wiatru w polu.

            Słyszący to Ordyńcy zasmucili się okrutnie. Mimowolnie dały o sobie znać ich nieco dzikie upodobania. Jeden z jeźdźców zaproponował splądrowanie kolejnej wioski, inny rzucił pomysł aby powrócić do dopiero co opuszczonej wioski i bawić tam aż do kolejnej pogłoski o tym gdzie przebywa Róża. Ten ostatni pomysł zainteresował pułkownika.

            Co prawda jeszcze rano odczuwał zawstydzenie z powodu zdradzenia żony. Jeszcze bardziej w zakłopotanie wprawiał go fakt, że do wiejskiej piękności zaczynał czuć coś więcej niż tylko pożądanie, którego tak długo nie potrafił w sobie wzbudzić wobec żony. Sytuację komplikowała ciąża Anny. Jego małżeństwo z kobietą znaną kiedyś jako Rozwarta Dama było w ostatnich tygodniach jedynym spoiwem wątpliwej jakości sojuszu między księciem Filipem, a będącym namiestnikiem największego miasta na północy Rumlandii ojcem Anny. Przymierze, którego ostrze wymierzone było w nowego króla Marca I, powinno się ustabilizować po narodzinach potomka pani pochodzącej z rodu van Nordescu i Denisa. Mimo to ten ostatni zaczynał czuć się znużony beznadziejną walką o przywrócenie Filipa na tron. W zasadzie wszystkie akcje skierowane przeciw nowej władzy kończyły się albo całkowitą klęską albo połowicznym sukcesem. Z tego też powodu jeszcze w nocy Denis rozważał czy nie porzucić żony, nienarodzonego dziecka oraz księcia Filipa i w ramionach wieśniaczki Jagny wieść spokojne życie, na uboczu kraju. Potem, jednak naszły go wątpliwości. Przygaszony honor zaczął dawać o sobie znać. Dziecko powinno mieć ojca! Między innymi dlatego Denis zdecydował się opuścić rumlandzką wioskę i ruszyć dalej na wschód. Teraz zaczynał tego żałować i walczyć z samym sobą.

- Co zrobimy panie pułkowniku? - spytał Hasan.
- Nie wiem - odparł zrezygnowany Denis. - Zróbmy sobie postój w pierwszej lepszej wiosce i zastanówmy się nad tym.

            Ruszyli, więc spokojnym tempem na wschód. Mijali po drodze pokrywające się świeżymi, intensywnie zielonymi liśćmi drzewa. Na polach uwijali się w pocie czoła chłopi, nieświadomi tego co spotkało ich pobratymców w wiosce nie wiele dalej na zachód. Wieśniacy sprawiali wrażenie jakby wcale nie obchodziła ich obecność sąsiadów zza rzeki Jesionki, ale van Nicolescu doskonale wiedział, że to tylko pozory. Z lat swoich rządów w Twierdzy Dzikie Pola zapamiętał, że chłopi w nadgranicznych wsiach potrafią wspaniale maskować swój strach, lecz żyją w ciągłej czujności w obawie przed najazdem Ordyńców na zachodzie lub bestii z Czarnolasu na wschodzie kraju.

            Dojechali wreszcie do jakiejś nieznanej z nazwy wsi. Jej centralnym punktem była świątyni ku czci boga ognia. Był to dość niecodzienny widok, gdyż chłopi częściej modlili się do bóstwa mogącego dopomóc im w żniwach. Denis zbagatelizował ten widok. Wokół miejsca kultu znajdowały się spichlerz na czas klęski urodzaju lub wojny, budynek wiejskiej spółdzielni, które działały tylko w niewielkiej liczbie wiosek, większa od pozostałych chata sołtysa oraz jedyny - poza świątynią - budynek nie będący z drewna. Była to mała strażnica, która została częściowo wykonana z kamienia, a częściowo z cegieł. Dopiero ten widok zaniepokoił szlachcica. Nad strażnicą wisiały bowiem chorągwie z herbami państwa, skrzyżowane miecze na fioletowym tyle - herb rodu van Abramescu - oraz szary wilk w koronie na jasnoczerwonym tyle - herb rodu panującego aktualnie monarchy. O ile chorągiew państwowa była czymś naturalnym na budynku służącym armii, tak herb rodu van Wolfescu był bardzo niepokojącym znakiem. Ród ten miał swoją siedzibę bowiem na odległym południu, w mieście Stepdam - skąd też z resztą pochodził Marc. Flaga zwiastowała, że w wiosce przebywa ktoś reprezentujący rodzinę króla albo, że jest ona pod komisarycznym zarządem kogoś lojalnego władcy. Było to z resztą usprawiedliwione zachowanie podczas wojny generała Dana, głowy rodu van Abramescu, który do końca trwał przy księciu Filipie i jego zmarłych braciach. Podobno generał miał pozostać wierny wygnańcowi aż do dziś, lecz jak zachowa się jego krewniak na włościach było jedną wielką niewiadomą. Tych wszystkich niewiadomych było według Denisa zbyt dużo, aby tu pozostać.

- Jedziemy dalej! - rzucił przez ramię do swoich Ordyńców.

            Ci protestowali przez chwilę, ale w końcu wykonali rozkaz swojego tymczasowego dowódcy. Ich niezadowolenie było kolejnym powodem do niepokoju Denisa. Do tej pory nie wątpił w lojalność poddanych chana Tuhaja, ale wobec braku sukcesów i zgubienia tropu Róży, nie mógł być już niczego pewny.

            Pogrążony w wątpliwościach i smutku Denis opuścił na przedzie swojej gromadki wieś. Zanurzony we własnych myślach nie zauważył jak strażnicę opuszcza mały ptaszek, do którego nóżki przyczepiono zalakowaną kopertę z listem...

piątek, 13 marca 2015

28. Wiktoria



"Wszelkie przemiany społeczne, wstrząsające podstawami całego dzisiejszego świata, wymagają nowych metod, nowych haseł i nowych ludzi" 
Z deklaracji Obozu Narodowo- Radykalnego(14.04.1934r.)
Rozdział 28
Wiktoria
 
            Ayumi dłużyło się niemiłosiernie, kiedy po opuszczeniu stolicy przez większość przyjaciół musiała sama przebywać w pustym pokoju. Za ścianą nie miała już nawet Lena i jego rozkosznej kochanki, wraz z ich problemami z nieznanymi sprawcami. Na szczęście czas spędzany w Królewskich Szponach urozmaicała jej praca, której ostatnimi czasy poświęcała się bez reszty i zaczęła wreszcie zmieniać coś pod względem stanu liczebnego swojej organizacji rządowej. Dodatkowo dwa dni temu do Rumlandii doszły wieści z frontu wojny między Złotą Armią, a Związkiem Czerwonych.

            Oblegany do tej pory Port Różańcowy ostatecznie poddał się dwudziestotysięcznej armii generała Michałowa. Drugie duże miasto otoczone przez Czerwonych, czyli Pika broniło się już z trudem. Odparło do tej pory dwa szturmy, lecz w skutek ostrzału płonącymi pociskami spłonęła znaczna część zapasów, które i tak nie były zbyt wielkie. Znawcy sztuki wojennej prognozowali, że dowódcy broniącego się zaciekle miasta będą starać się wynegocjować bezproblemowe wyjście garnizonu z miasta. Jon van Ionescu twierdził z kolei, że dowódcy Piki starają się uzyskać jak najlepsze warunki dla ludności cywilnej w razie kapitulacji. Ayumi uważała, że Czerwoni i tak nie oszczędzą miasta po zdobyciu go. Ich reputacja od lat pozostawała bez zmian. Ludność Międzymorza w dalszym ciągu uważała ich za nieokrzesanych dzikusów.

            Z dala od linii frontu Namada starała się zorganizować siedzibę dla swojego komitetu ścigania wrogów narodu. Jak narazie miała już pod sobą czworo osób, lecz nie byli to ludzie zdolni spełniać pokładane w nich nadzieje. W stolicy poza nią pozostać miały dwie kobiety, które zostały przez nią zwerbowane przedwczoraj. Złośliwi śmiali się, że kobiety nie są zdolne do zabijania wrogów narodu rumlandzkiego, a lepiej sprawiłyby się w kuchni lub łóżku, jednak Ayumi nic sobie nie robił z ich słów. Prawdę powiedziawszy to jej nowe podwładne nie miały mieć kontaktu z ludźmi, których obezwładniać będzie ich placówka. Jedna z nich zostanie sekretarką (archiwistką), a druga odpowiadać będzie za rozporządzanie środkami finansowymi organizacji. Archiwistka miała niewiele poniżej trzydziestu lat i była wciąż bardzo atrakcyjna. Lubiła nosić obcisłe ciuchy nawet zimą, a druga była już około pięćdziesiątki i została już dwukrotnie wdową. Jak dowiedziała się Ayumi, pierwszy mąż kobiety umarł ponad 20 lat temu na polowaniu, a drugi w czasie ostatniego najazdu wilkołaków. Przy okazji okazało się, że kobiety poznały się już podczas pobytu Namady w Twierdzy Dzikie Pola.

            Pozostałą dwóję stanowili trzydziestoletni mężczyźni, którzy mieli zająć się budową struktur na południu i północy kraju. Ayumi oddelegowała jednego z nich do Norfdamu, a drugi do Stepdamu. To właśnie z tamtych miast miało wyjść ożywienie dla organizacji, która miała stać twardo na nogach już wiele tygodni temu, lecz jak do tej pory była niewypałem - największym za krótkich rządów Marca I.

            Ayumi stanęła niedawno bardzo ambicjonalnie do tego zadania. Uważała, że jest to test jej zdolności przywódczych i organizatorskich. Później doszło do niej również to, że może, a raczej będzie mogła wykorzystać przygraniczne komórki do zwalczania wpływów pułkownika van Nicolescu, przez którego to została na tym świecie już tylko z siostrą. Jej rodzina bowiem w wyniku niecnych knowań zbiegłego z kraju oficera oraz jego młodocianego mentora, księcia Filipa, została brutalnie zamordowana.

- Namada - powiedział do niej Marc I, podczas tajnego zebrania rady wojennej w małej komnacie Szpon Króla. - cieszy nas fakt, że wreszcie ruszasz z rozbudową swoich struktur. Jak dobrze wiesz sytuacja na linii frontu Czerwonych i Złotych jest kiepska dla tych drugich. Pozornie nie jest to dla nas ważne, ponieważ leżymy niemalże na drugim końcu kontynentu, jednak w skutek tego, że nasz wywiad - tu wskazał na Jona van Ionescu będącego szefem tej instytucji - wiemy, że Związek Czerwonych zawarł sojusz z Indianami.

- To niemożliwe! - zaprotestował Andriej van Galerescu, który był zwierzchnikiem sił morskich - do Portu Rumowego, ani nad zachodnią granicę nie dotarły nawet plotki o tym sojuszu.

            Andriej był wysokim, szczupłym mężczyzną w sile wieku i wieloletnim doświadczeniu w sprawach morskich. Na wodach Morza Południowego spędził ponad szesnaście lat. Wcześniej pływał też po innych, ale po nieszczęśliwym wypadku pod Urwiskiem Gniewu, które ciągnie się przez całą zachodnią granicę kontynentu, zrezygnował z "obcych mórz" jak zwykł mawiać o wodach innych niż morze przy jego rodzinnej miejscowości.

- Plotki są mniej warte niż fakty - wtrącił Józef van Danilescu.
- Ich brak również - potwierdził szef wywiadu.
- To na jakich faktach budujemy ten obraz? - dociekał nieugięty zwierzchnik marynarki.

- Zapewne wiesz Andrieju o tym, że stolicą Indian jest Zamek Rady - zaczął spokojnie Jon - w zasadzie mieszkają w nim tylko przedstawiciele Wielkiej Rady złożonej z przedstawiciela każdego plemienia. Poza nimi znajdują się tam oczywiście żołnierze z garnizonu, służba itp. - tłumaczył cierpliwie jak dziecku - Nad najwyższą wierzą, która jest centralnym punktem zamku, pod samą dachówką wiszą sztandary wszystkich plemion - co niektórzy słuchacze już zaczęli orientować się do czego zmierza panicz van Ionescu - poniżej powiewają flagi państw sojuszniczych. Zgadnij mój drogi kolego jakie flagi powiewały tam, kiedy ostatnim razem mój człowiek przejeżdżał przez Zamek Rady?

            Pan Andriej zawstydził się okrutnie, bo nie wiedział nic o sojusznikach sąsiedniego państwa. Być może byli wśród nich Kozacy, ale mogło też być tam Państwo Czarnej Wrony.

- Nie wiem.
- To już cię informuję, że wiszą tam flagi Związku Czerwonych, Republiki Kozackiej oraz Kraju Przyrzecznego - wyjaśnił porucznik Jon.

            Na sali wybuchło małe zamieszanie. Wyraźnie widać było, że nie tylko van Galerescu zaskoczony był tą wieścią. Król pozwolił swoim doradcom powymieniać się uwagami na ten temat przez chwilę, po czym przerwał ich swary.

- Czy wiemy coś o sojuszu Czerwonych z Republiką Kozacką? - spytał Jona.
- Nie - odparli równocześnie Jon i Andriej.

            Zapadła chwila milczenia. Sytuacja geopolityczna na całym kontynencie nie sprzyjała dalszemu rozwojowi Rumlandii. Indianie od kilku lat mieli nadmiar ludności, a dodatkowo ich federacją trawił kryzys. Sprawujący urząd Wielkiego Wodza od dziewięciu lat Dumny Orzeł z plemienia Rudych Kun nigdy nie cieszył się wielką popularnością wśród innych plemion. Co więcej jego plemię cieszyło się złą sławą na arenie międzynarodowej. Zarówno mieszkańcy Danubii jak i Ordy pamiętali, że przed kilkudziesięciu laty, kiedy plemiona najeżdżały ich kraje, to właśnie Rude Kuny przodowały w gwałceniu ich kobiet oraz wywożeniu więźniów do swojego miasta. Z tego też powodu Dumny Orzeł nie mógł liczyć na poparcie sąsiadów sporach z wodzami plemion.

            Jakiś czas temu wywiad Rumlandii donosił nawet, że tylko wódz rodzimego plemienia Dumnego Orła, Pablo był jego jedynym zwolennikiem, a pozostali wodzowie stanowili miałką, ale jednak opozycję. W tym miejscu porucznik Jon van Ionescu wyjaśnił też Ayumi, że urząd Wielkiego Wodza obejmuje jeden z wodzów plemion wybrany w demokratycznych wyborach przez zgromadzenie wodzów. Po wybraniu na najwyższy urząd w federacji traci on stanowisko wodza swojego plemienia i tam również dochodzi do zmiany wodza. W ten sposób wódz wszystkich Indian nie ma swoich wojowników i musi polegać na siłach militarnych pomniejszych wodzów, którzy popierają  jego działania. Z tego też powodu co jakiś dochodzi do buntu zbuntowanych wodzów, którzy obalają Wielkiego Wodza, mordują go - dla pewności, że nie będzie chciał odzyskać stanowiska - i wybierają nowego przywódcę.

- Jak wyglądają nasze relację z sojusznikami? - spytał generał van Abramescu.
- Nordank i Republika Centralna nie są potęgami, ale pozostają lojalne względem nas - odparł spokojnie Marc.
- Ile sił mogą wystawić? - dopytała Namada.
- Republika coś koło pięciu pułków, a Nordank może trochę więcej - odpowiedział generał.
- W razie wojny, indiańska fala zaleje ich w mgnieniu oka - syknął van Galerescu.
- Wątpliwe żeby Dumny Orzeł zdecydował się zaatakować Republikę Centralną, z którą ma najkrótszą granicę, a Nordank leży u jej południowej granicy - wtrącił król.

- Państwo Czarnej Wrony odgrodziło się od Indian Dziesięcioma Fortecami Południowymi - oznajmił Jon van Ionescu - zablokowało tym samym sobie drogę ekspansji na południe, ale i zapewniło sobie względne bezpieczeństwo przy granicy z Indianami. Na wschodzie, zachodzie i części południa granice federacji zatrzymały się na wielkich rzekach Obrze i Danube - tłumaczył dalej - ciężko je sforsować przy złej pogodzie i jeśli są dobrze bronione przez nas, Danubię lub Republikę Kozaków. Granica z naszym sojusznikiem jest jedyną, która nie ma przeszkód dla pochodu plemion na południe - oznajmił ze zgrozą w głosie - oczywiście jeśli do tego dojdzie całe armie republiki i Nordanku powinny się tam stawić. Inaczej padną. W razie wojny - tu zrobił krótką pauzę - my również powinniśmy posłać tam kilka pułków wsparcia dla przyjaciół, którzy pomogli nam kilka miesięcy temu - mówił z wyraźną ekscytacją - honor nakazuje nam utrzymywać żywotność państwową republiki i Nordanku. Nie mówię już o tym, że w razie gdyby Indianie doszli do tego drugiego to stracimy naturalną zaporę w postaci rzeki. Nie muszę wam przypominać, że Obra wypływa kilkaset metrów przed nordańskim miastem Owo, od którego nasza granica z tym państwem jest już poprzez pola i łąki? Inna sprawa, że jest to najbardziej na północ wysunięte miasto naszego sojusznika - zakończył swój długi wywód.

            Ponownie zapadła cisza. Nikt nie ośmielił się zakwestionować tez porucznika. Jego przygotowanie w tym temacie zrobiło wrażenie na wszystkich zebranych.

- Pora skończyć dzisiejsze posiedzenie - powiedział wreszcie Marc. - Ayumi pani zostanie - zwrócił się do Ordynki.

            Zwierzchnicy wojska i dygnitarze opuścili komnatę. Król został sam na sam z Ayumi. Omówili ze sobą bieżące kwestię komitetu, który wciąż powoływała Namada i rozeszli każde w swoją stronę. Na pożegnanie Marc ze szczęściem niemal namacalnym w głosie zakomunikował jej, że następca tronu jest już w drodze i za kilkanaście dni będzie na tym samym świecie co oni. Wzruszony aż przytulił Ordynkę jak starą znajomą, a jej samej zrobiło się wtedy jakoś dziwnie na sercu. Czuła się jakby robiła coś złego. Widocznie Marc dostrzegł jej zakłopotanie, gdyż szybko oderwał się od niej, jeszcze raz pożegnał się i wyszedł.

            Przez kolejne dni Ayumi nie natknęła się na króla, a i brzemienna królowa Joanna nie wychodziła ze swojej komnaty z uwagi na spodziewane rychłe rozwiązanie. Namada w tym czasie spacerowała po Szponach Króla, ale wychodziła też i poza twierdzę. Zwiedzała po raz kolejny stolice. Przyglądała się przy tym uważnie wszystkim ludziom, jakich napotykała na ulicach. Rozważała, który człowiek nadaje się na pracownika, a który na tajnego współpracownika.

            Jednego z dni wpadła na pomysł, że skądś przecież musi brać informacje o "wrogach narodu". Z tego powodu zdecydowała się stworzyć siatkę agentury, która donosić jej będzie o ludziach szerzących wrogie idee oraz zagrażających jej nowej ojczyźnie.

            Tego dnia Ayumi szła właśnie dzielnicą fabryczną. Mijała zakład, w którym produkowana zabawki dla dzieci w całej stolicy, kiedy po drugiej stronie ulicy zauważyła młodą, piękną brunetkę o ciemnych niczym smoła oczach i równie ciemnych oprawkach okularów. Ubrana była w tę samą bladoróżową suknię, którą miała na sobie kiedy się poznały. To musiała być ona.

- Wiktoria! - krzyknęła w jej stronę Ayumi.

            Młoda aż podskoczyła, jakby zaskoczona donośnym brzmieniem własnego imienia na ulicach stolicy. Spojrzała na starą przyjaciółkę i rzuciła się biegiem w jej stronę. Ayumi również wyruszyła na powitanie. Wpadły sobie w ramiona jakby się nie widziały ze sto lat albo i dłużej.

- Co cię tu sprowadza? - spytała niespodziewanie Wiktoria, kiedy wreszcie odkleiła się od przyjaciółki.
- Mieszkam tu i pracuje. - odparła Ayumi - To raczej ja powinnam zapytać cię o to samo!
- Słusznie - rzekła brunetka - wróciła do brata, bratowej i ich przyszłego dziecka.
- Twój brat spodziewa się dziecka? - zdziwiła się Ordynka - To wspaniale! - oznajmiła wreszcie i ponownie rzuciła się na szyję młodszej koleżanki.
- Nie mów, że nie znasz Jego Wysokości - powiedziała Wika, kiedy znów odkleiły się od siebie.
- Jesteś siostrą króla! - wypaliła bez namysłu starsza kobieta.
- Nie tak głośno - skarciła ją w odpowiedzi młodsza - nie wszyscy muszą o tym wiedzieć - powiedziała ze smutkiem - chodź na kawę w jakieś spokojne miejsce, tam pogadamy.

            Na miejsce spotkania wybrały tą samą kawiarnię, w której Tamara poznała swojego wybranka. Tym razem, jednak Namada nie spodziewała się, że któraś z nich wyjdzie stąd z amantem u swego boku. Co prawda byłaby to różnica pomiędzy zachowaniem Tamao, a Ayumi, ale ostatecznie Ordynka była o wiele starsza od studentki i dlatego nie mogła sobie już pozwolić na randki w ciemno i rozmowy o pogodzie.

            Wewnątrz gospody wybrały sobie odludny stolik w kącie dużej sali. Obie zamówiły po małej, czarnej z cukrem. I zaczęły plotkować o tym co się z nimi działo podczas rozłąki koleżanek. Okazało się, że brunetka w tym czasie jeszcze przez jakiś czas pisała dla Wieści Królewskich, a potem spotkała się braćmi. Miała dwójkę rodzeństwa jeszcze młodszego od siebie. Do tej pory ani Ayumi, ani nikt z jej otoczenia nie dość, że nie wiedział o istnieniu rodzeństwa Wiki, to nie spodziewał sie też, że jest ona rodzoną siostrą nowego monarchy.

- Dlaczego nam o tym nie powiedziałaś? - Ayumi musiała wreszcie zadać to pytanie.
- Odkąd Marc został mężem Joanny wszyscy patrzą na mnie przez ich pryzmat - odpowiedziała Wiktoria - najpierw mówiono o mnie jako siostrze męża córki króla, tak wiem to strasznie brzmi - wyjaśniła ze śmiechem - potem była rodzeństwem pretendenta, a po tryumfie Marca zostałam chyba najbardziej rozchwytywaną partią w kraju.
- Tamara mówiła, że narzekałaś, że nie możesz znaleźć sobie faceta - przypomniała sobie Ayumi.
- Bo to prawda - przyznała brunetka - najpierw każdy napalony błazen chciał mnie wyruchać, bo byłam piękną szlachcianką, a odkąd jestem tym kim jestem, każdy z nich chce mnie dla odmiany zaciągnąć przed ołtarz, a potem wyruchać - opowiedziała tracąc humor.
- Współczuję - wydukała zszokowana Namada.
- Nie musisz, ale dziękuję - odparła Wiktoria patrząc smutno na koleżankę - potowarzysz mi w drodze do brata? - zaproponowała.
- Jasne.

            W drodze do Szponów Króla debatowały o tym jacy to faceci są beznadziejni, a poza tym to zupełnie niepotrzebni do szczęścia. Przed wejściem do twierdzy humor przybyszki wrócił już do normy. W budynku pogadały jeszcze chwilę o tym co u Tamary.

            W miłej atmosferze znalazły się u drzwi wiodących do królewskich komnat. Przed drzwiami stało dwoje halabardników w błyszczących kolczugach i naramiennikach. Oboje na hełmach namalowany mieli herb panującego rodu van Wolfescu, czyli szarego wilka w koronie na jasnoczerwonym tle. Wyobraźnia Ayumi z wizualizowała jako wilka biegnącego przez pole zaschniętej krwi o zmierzchu. Ta myśl nieco przeraziła kobietę.

- My do Jego Wysokości - głos Wiktorii sprowadził ją na ziemię.
- Ja nie wchodzę - głos Ayumi był jakby nieobecny.
- Jak chcesz - odparła Wika i minęła wartowników - do zobaczenia - dodała na pożegnanie.

            Ayumi odeszła do swojej komnaty zmieszana. Mimo długich godzin spędzonych na mieście nie znalazła żadnego kandydata do pracy w swoich szeregach. Jak tak dalej pójdzie będzie musiała poprosić kogoś o pomoc.

            Wciągu kolejnych dni miała równie miało szczęścia co wcześniej. Zważywszy na to, że nie spotkała żadnych zaginionych, dawnych znajomych, można było rzec, iż miała go jeszcze mniej niż uprzednio. W końcu zniecierpliwiona, ale i rozczarowana udała się do Jona van Ionescu prosić go o pomoc. Ten nie zdziwił się widząc ją u siebie. Co więcej był już przygotowany i po drobnych docinkach dał Namadzie listę osób, które nadawałyby się do pracy u niej. Ayumi obawiała się tylko, że może zatrudnić kogoś będącego już na etacie u Jona, co na pewno podważyłoby prestiż jej organizacji oraz jej samej w oczach Marca i całej rady wojennej. Niestety nie miała możliwości żeby samodzielnie sprawdzić ludzi, których przyjmowała do służby.

            Już dzień po otrzymaniu spisu nazwisk od szefa wywiadu, Ayumi zwerbowała pięciu weteranów wojny domowej. Następnego dnia dołączyło do nich trzech chłystków, a kolejnego dnia dwoje siwych jegomości - mających rzekomo dobre konotacje w bogatych dzielnicach. Mając już dwunastkę - wraz z nią trzynastkę -ludzi mogła zacząć urządzać działalność tych ludzi, mimo że zaledwie dziesięcioro było mężczyznami, a starcy nie nadawali się do pracy w terenie. Wszystko zaczynało zmierzać w dobrą stronę.