piątek, 20 lutego 2015

27. Miłosne komplikacje



"Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać,
lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku."
 Antoine de Saint-Exupéry

Rozdział 27
Miłosne komplikacje

            Len obudził się rano solidnie zmęczony. Z chęcią pospałby jeszcze godzinkę, dwie, może trzy, ale nie miał na to czasu. Jego chorągiew i tak miała już opóźnienia w drodze na północ, która tak na prawdę - chwilowo - wiodła na zachód. Najpierw będą musieli trafić do Westdamu. Tam mają otrzymać informacje co zrobić dalej.

            Chłopak cofnął się w myślach do wydarzeń z nocy. Chwilę po wybiciu północy opuścił wraz z Natką bal. Pamiętał doskonale jak bardzo wszyscy jego podwładni byli zdziwieni, że on potrafi tańczyć. Taniec był jedną z tych zdolności jakich wymagano od niego jeszcze w poprzednim świecie - członek starej i obrzydliwie zamożnej rodziny nie mógł pozwolić sobie na podpieranie ścian na uroczystościach rodzinnych. Co do samej imprezy w akademiku to nie zachwyciła ona złotookiego bohatera wojny domowej. Lepiej czuł się siedząc z ukochaną przy stoliku, niż pląsając między pijanymi i bezwstydnymi studenciakami. Z ulgą przyjął słowa swojej lepszej połówki o tym, że i jej się tu średnio podoba. Poza tym pod wpływem pocałunków, którymi obsypywał ją Tao przy stole dziewczyna poczuła ochotę na bara- bara. Z tego też powodu jako jedni z pierwszych opuścili salę.

            Kiedy Len obudził się rano - jako pierwszy w pokoju - stwierdził, że miało to jeszcze jedną zaletę. Mogli sobie spokojnie zająć łóżko i nikt im się do tego łóżka nie wepchnął na siłę. Na sąsiednim łożu Ela, która ponownie nie była ubrana spała spleciona w objęciach z Estebanem, który przykryty kocem był zaledwie do kolan, przez co jego sflaczałe przyrodzenie leżało sobie bezwstydnie na widoku, tuż obok dłoni szatynki. Na trzecim łóżku spały Akiko, Tamara i trzecia współlokatorka tej ostatniej - Len nie pamiętał imienia blondynki. Linescu spał natomiast siedząc na podłodze. Oparty był o ścianę, ale ktoś przykrył go kocem, mimo to wciąż widać było jego gołą klatę. Dowódcę chorągwi zaciekawił widok tak ubranego najwierniejszego z żołnierzy, lecz widząc ten rozgardiasz Tao przytulił się mocniej do Natki i leżał dalej.

            Gdzieś na sąsiednim meblu ktoś właśnie wstał. Tao nie reagował. Skrzyp łóżka i delikatny odgłos stopy stąpającej po podłodze. Teraz ciekawość wzięła górę i cicho jak mysz obrócił się na drugi bok. W tej samej chwili ręka Natki spoczęła na jego klatce piersiowej. Położył swoją dłoń na jej i obserwował jak blondynka mieszkająca z jego najlepszą przyjaciółką idzie w stronę śpiącego pod ścianą porucznika. Ubrana była tylko w zwykłe, białe majtki i obszyty koronką stanik o tym samym kolorze. Wyglądała przeciętnie. Miała duże piersi, ale i mogłaby schudnąć kilka kilogramów. Dziewczyna przyklęknęła przy łysym oficerze. Podniosła koc z żołnierza i usiadła mu na udach, nim ten zdążył się obudzić. Koc zarzuciła sobie na plecy i nim Linescu zorientował się co się dzieje, był już namiętne całowany przez młodą kobietę. Nim kapitan uświadomił sobie co właśnie widzi, paznokcie Natki wbiły się mu nieprzyjemnie w pierś.

- Nie ładnie tak podglądać - wyszeptała mu do ucha.

            Nim zdążyła zareagować Len obrócił się w jej stronę i przylgnął ustami do jej ust. Trwali tak złączeni przez kilka minut. W tym czasie Linescu i jego młoda kochanka skończyli się obściskiwać i zajęli szukaniem zgubionej dzień wcześniej garderoby.

- Zadowolona? - spytała ukochanej Len.
- Nie pomyślę... - odpowiedziała robiąc przy tym zamyśloną i słodką minę - nie - powiedziała i ponownie złączyła się w pocałunku ze swoim żołnierzem.

            Kilka godzin później, kiedy wszyscy się obudzili, a potem zjedli przyniesione im  do pokoju przez Karolinę Andreę i Tamarę śniadanie, byli już gotowi do opuszczenia terenu kampusu studenckiego. Przed samym wyjazdem Linescu zniknął gdzieś z blondynką, a Esteban z szatynką. Z gospodyń pokoju, w którym nocowali została tylko Tamao.

- Kiedy wrócicie? - spytała przyjaciół.
- Nie wiem - odparła Akiko, a Len milczał.
- Coś mi się wydaje, że nasi oficerowie podkradną ci współlokatorki - wtrąciła Natka chcąc zmienić temat.

            Kobiety chwilę poplotkowały na ten temat, a Tao dalej milczał. Jego umysł odpłynął sferę planowania wyprawy, której jakoś dziwnym trafem nie chciało mu się podejmować. Świadomie zwlekał wczoraj i dziś z opuszczeniem stolicy, ale dłużej już tego robić nie mógł. Dlaczego Len nie chciał wyruszyć? Sam tego nie wiedział, jednak coś mu mówiło, że nie powinien wyruszać w tą podróż. Czuł się zupełnie jakby wchodził na drogę bez odwrotu.

- Pora na nas - powiedział wreszcie do dziewczyn.
- Uważajcie na siebie - szepnęła Tamara i rzuciła mu się na szyję, a potem pozostałej dwójce.

            Wyszli wreszcie przed akademik. Żołnierze czekali tam już na nich. Linescu stał obok swojej młodej kochanki, która ściskała go kurczowo za rękę i wyglądała jakby za nic nie chciałaby sobie poszedł. Porucznik był tym wyraźnie zażenowany, ale i szczęśliwy. Być może właśnie ta studentka została lub zostanie jego wielką miłością.

- Chorągiew zbiórka! - ryknął Len będąc jeszcze na schodach.

            Trzej kaprale trzymali w dłoniach trójkątne, zielone szturmówki z białą błyskawicą. Żołnierze stali równo i oczekiwali na dalsze rozkazy.

- Chorągiew gotowa, panie kapitanie! - odparł jeden ze starszych żołnierzy.
- Wozy gotowe?
- Gotowe.
- Przyprowadzić konie - polecił Len jednemu z młodszych żołnierzy, który biegiem ruszył w stronę stajni.

            Po chwili młodzieniec przyprowadził ze sobą dwa konie, a za nim stajenni przyprowadzili resztę wierzchowców. Tao pomógł ukochanej dosiąść rumaka i zaraz potem wskoczył na swojego zwierzaka. Obrócił sie na nim jeszcze w stronę Tamary, uniósł prawicę w geście pozdrowienia i dał znać swoim żołnierzom, że pora na odejście stąd.

            Jechał pierwszy.  Obok niego podążała Natasza, a za nimi Linescu. Dalej szły zwarte szeregi piechoty i wozy z zaopatrzeniem, które były nadzorowane przez porucznik Namadę. Dalej ciągnęły się kolejne szeregi piechoty i dowodzący z tyłu kolumny Esteban.

            Szli tak przez wiele godzin, nim Len zdecydował się zarządzić wreszcie postój. Żołnierze byli niemal wycieńczeni, a ponieważ zapadał już zmrok, kapitan wydał rozkaz stworzenia obozu na noc. Szeregowcy rozstawiali namioty. Akiko i Natka wraz z grupą kaprali zajęły się rozparcelowaniem mięsa, które oddział otrzymał będąc jeszcze na terenie akademiku, właściwie to Len wymusił na garnizonie wydanie zapasów, bo w przeciwnym razie zmuszony będzie wysłać raport o uchybieniach jakich dopuścili się żołnierze strzegący "kwiatu narodu rumlandzkiego".

            Kolejnego dnia tempo było już mniejsze, lecz i dystans dłuższy do pokonania, gdyż chorągiew S.O.L.A.R maszerowała tego dnia od rana. Kapitan Tao zarządził, że od tego dnia maszerować będą codziennie z trzema dłuższymi przerwami i dwoma krótszymi.

            Bardzo szybko tempo i dystans marszu dały się we znaki Nataszy. Chorągwiana piękność już trzeciego dnia zaczęła się skarżyć dowódcy na odparzenia od siodła i ból jaki jej towarzyszy od nieustannej jazdy konnej. Wkrótce Tao wyraźnie już rozdrażniony zachowaniem ukochanej zadecydował, że na najbliższym postoju przenosi ją na jeden z wozów. Kiedy chciał to zrobić okazało się, że nie ma tam aż tyle miejsca, w związku z czym zmuszony był przedłużyć postój i nadzorować przepakowanie kilku tobołów na konia Natki.

            Wreszcie po ruszeniu przez jakiś czas jechał w dalszym ciągu z przodu, pozostawiając brunetkę pod opieką Akiko. Odpoczywał w tym czasie od konieczności rozmów z nią i jej marudzenia na przeróżne sprawy. Zbliżający się okres nie poprawiał ich relacji, które po opuszczeniu akademika stawały się bardziej napięte. Po zainstalowaniu kobiety na wozach z prowiantem nastąpiło pewne rozprężenie, ale kobieta szybko strzeliła focha z uwagi na to, że złotooki jedzie na przedzie zamiast przy niej. Doszło do tego, że tej nocy, Tao musiał spać pod gołym niebem, narażając się przez to na kpiny za plecami ze strony swoich wojaków.

            Kolejnego ranka kapitan już od nastania świtu stał przed namiotem swojej panny. Wyczekiwał na jej pojawienie się stojąc na baczność. Wcześniej wydał rozkaz zwinięcia obozu w milczeniu tak aby nie zbudzić śpiącej, marudnej Natki. Czekał stojąc na baczność w zimnie. Wiatr targał jego włosy niemiłosiernie. Mimo to stał i czekał. Wydawało mu się, że wewnątrz coś się co jakiś czas rusza. Natka się nie pojawiała. Nie chciał jej budzić, wolał żeby sama zobaczyła jak bardzo się dla niej poświęca i czeka na nią wiernie przed wyjściem z jej kwatery. W końcu kilkanaście minut potem zjawiła się.

            Ubrana w wełniane spodnie i biały sweter, na który naciągnęła ciepły płaszcz podróżny. Tego dnia wyglądała blado nawet jeśli wziąć poprawkę na jej mleczną cerę. Oczy miała jakby nieobecne. Coś wyraźnie nie grało...

- Co.. - zaczął Len, lecz nim skończył musiał łapać upadającą piękność.

            Złapał ją pewnie i przytulił do serca. Nie wiedział co się dzieje i co ma robić. "Gdzie do cholery jest Akiko?" - myślał. Nie widział wokół nikogo przydatnego. Gdzieś rozległ się trzask gałązki. Spojrzał w tamtą stronę. Linescu.

- Poruczniku! - ryknął co sił w płucach na podwładnego.

            Łysy żołnierz sprintem przybył do wodza. Już z dala widział, że coś jest nie tak.

- Co jej? - spytał naiwnie Lena.
- Skąd mam kurwa wiedzieć? - ofuknął go kapitan. - Leć po Akiko! Już!

            Linescu nie zajmował się formalnościami takimi jak salut czy też odzew na rozkazy, tylko puścił się biegiem- co sił w nogach - w stronę gdzie powinna się znajdować Namada. Len w tym czasie delikatnie poklepał dziewczynę po policzku, ta wymamrotała coś niezrozumiałego. "Żyje" - uświadomił sobie chłopak.

- Natka - wyszeptał ledwo dosłyszalnie.

            Otworzyła oczy. Spojrzała na niego. Jej wzrok był taki rozmarzony, oczy się jej szkliły, ale była świadoma tego co się z nią dzieje.

- Długo tu na mnie czekałeś? - zapytała słabym głosem.
- Kilka godzin.

            Pogłaskała go z uznaniem po policzku. Miała takie miłe w dotyku, miękkie dłonie. Tym razem były one również cieplejsze niż zwykle. Ujął jej dłoń delikatnie w swoją i złożył na niej pocałunek.

- Bo ktoś nas zobaczy - zauważyła kobieta.
- Nie zważam na to. Co ci jest?

            Nim odpowiedziała na miejsce dobiegła Namada i Linescu. Ordynka nie zdołała się jeszcze uszykować do wymarszu, co Len stwierdził widząc jej rozczochraną fryzurę. Spojrzała na parę przed namiotem i zadała to sama pytanie co kapitan.

- Słabo się czuję. Jestem zmęczona. Wody.
- Słyszałeś - złotooki zwrócił się do Linescu.
- Tak jest! - żołnierz wskoczył do namiotu Natki po bukłak wody.

            Akiko w tym czasie przyłożyła dłoń do czoła młodszej koleżanki. Jej twarz wyrażała skupienie, ale nie okazywała żadnych emocji. Była jak kamień - co zaczynało doprowadzać Lena do furii. Chłopak czuł się bezsilny, ale też i winny. Gdyby nie kilka nieporozumień między nimi odkąd wyruszyli w podróż, byłby z nią tej nocy i zauważył, że coś jest nie tak.

- Len - słaby głos Natki błyskawicznie sprowadził go na ziemię.
- Tak? - spytał patrząc badawczo na dziewczynę.

            Dziewczyna ścisnęła jego dłoń i złożyła na niej słaby pocałunek. Linescu przyniósł w tym czasie wody i napoił delikatnie "komendantową" jak zwał ją żartobliwie w rozmowach z innymi oficerami albo samą Nataszą. Dziewczyna nawet pijąc patrzyła na złotookiego oficera, jej wzrok wyrażał jakby przeprosiny.

- Co z nią? - kapitan zwrócił się do Akiko.
- Ma gorączkę i jest przemęczona - odparła - według mnie powinna kilka dni odpoczywać, ale tu nie ma gdzie.
- Może dalej jechać na wozach - stwierdził Tao.
- Chcę jechać z tobą - przerwała im nad wyraz stanowczo jak na swój stan dziewczyna.

            Len spojrzał na nią czule. Była taka zdeterminowana. Poza tym chyba zapomniała o swoim wcześniejszym fochu. "Dobrze, że dziewczyny czasem chorują" - pomyślał Tao.

- Ile dni nam zostało? - spytał swoich zastępców.
- Zależy od tempa i ilości postojów - odparł Linescu.
- Dokładniej - powiedział z naciskiem Tao.
- Jadąc konno bez żadnych obciążeń przez tyle czasu ile szliśmy wczoraj, wyszłoby to jeszcze  2 może trzy dni - powiedziała Namada - idąc pieszo... No cóż szybciej niż przed upływem tygodnia.
- Weźmiesz mojego konia - polecił Namadzie - swojego dasz jednemu z żołnierzy, wybierz najlepszego ze swojej drużyny, i  pojedziecie prosto do Westdamu.
- Ale Len... - zaczęła Akiko.
- Nie ma żadnego ale! - wybuchnął oficer.
- Ja chcę z toba - zaprotestowała piskliwie Natka.
- To zbyt niebezpieczne - powiedział Linescu - dwie kobiety i jeden żołnierz to żadne wyzwanie dla bandytów. Krążą plotki o Ordyńskich bandach grasujących w okolicy, z resztą sztab paniczowi o tym opowiadał - Len zdziwił się słysząc dawno nie słyszane słowo w ustach najwierniejszego oficera - poza tym są jeszcze te skandynawskie bandy i wojska wroga tuż za granicą. Panie kapitanie pomyśl też nad tym ile Filip i płk van Nicolescu daliby żeby dorwać panią Akiko i komendantową - zakończył, potwierdzając obawy wszystkich obecnych.

            Len zamyślił się na chwilę.

- Jedziemy jak jechaliśmy - oznajmił wreszcie

niedziela, 8 lutego 2015

26. W Nowym Mieście



 "Na przygody można liczyć tylko wtedy, gdy podróżuje się po kraju porządku i praworządności."
G.K.Chesterton

Rozdział 26
W Nowym Moście
            Bugdoł van Dojnal patrzył z podejrzliwością na swojego rodaka. Łatwo było rozpoznać, że nie darzył go zbytnim zaufaniem. Rumlandczyk być może zaczął zdawać sobie sprawę, że popełnił podczas tej rozmowy masę błędów i nie powinien już nic mówić. Niestety dla niego pułkownik van Nicolescu nie miał zamiaru ustępować, kiedy dowiedział się, że jest już tak blisko zgładzenia kolejnej Namady.

- Idziemy? - zagadnął Bugdoła.
- D...dokąd?
-Do niej - odparł szczerząc kły.

            Mógł sobie pozwolić na taką obelżywość. Za nim stała jego warta. Tumuk i czwórka Hasanów w razie zagrożenia bez problemu powinni spacyfikować szlachcica, który nigdy nie był dobrym wojownikiem. Teraz, kiedy przechodnie i ewentualni strażnicy miejscy zauważyli z pewnością, że Denis został przywitany przez van Dojnala i rozmawiał z nim jak dawny znajomy, którym z resztą był. W przypadku wywiązania się awantury na środku ulicy, ordyńskie władze miasta mogą kupić bajeczkę o kłótni podczas robienia interesów, która doprowadziła do rękoczynów w wyniku czego... Tej myśli Denis nie pozwolił jednak sformułować się do końca, gdyż przestraszony Bugdoł odpowiedział chłodnym i stanowczym tonem:

- Nie.

            Van Nicolescu spodziewał się, że nie pójdzie mu to tak łatwo jak początkowało mogło się wydawać, lecz teraz wiedział, że uśmiercenie Róży Namada jest na wyciągnięcie dłoni, a raczej sztyletu.

- Czy wobec tego moglibyśmy wybrać się na kielich dobrego wina? - zaproponował uprzejmie rodakowi.

            Twarz van Dojnala chwilowo zachmurzyła się zdradzała wielkie napięcie, jednak po chwili zgodził się z radością na taki obrót spraw. Z pewnością wierzył, że podczas picia trunku wybije Denisowi z głowy kontakty z młodą Ordynką.

- Tumuk ze mną - rozkazał cicho swojej eskorcie - reszta do Isajlwowicza.

            Żołnierze w ciszy ruszyli do obozu, a Tumuk zajął pozycję za swoim dowódcą oraz jego kompanem. Szedł w milczeniu, ale bacznie rozglądał się po bokach. Jego zachowanie wzbudziło pewien niepokój w pułkowniku, lecz po chwili namysłu uznał on, że żołdak po prostu troszczy się o ich bezpieczeństwo i powodzenia misji.

            Bugdoł w tym czasie rozprawiał wymownie o tym jak to Westdam cierpi na zmniejszeniu handlu z Ordą. Przemysłowcy narzekają, że nie mają komu sprzedawać swoich produktów, a handlarze szukają nowych punktów skupu i wymiany towarów. Wieści ucieszyły ucho Denisa, pozwalały mieć nadzieję, że miasto, które zostało podstępem zdobyte przez tego przeklętego Tao - mimo gwarancji jakich udzielił Robertowi van Dojnalowi sam chan - jeszcze zwróci się przeciw nowemu królowi, kiedy tylko Filip ze swym najwierniejszym żołnierzem wróci do królestwa na czele armii. W razie czego, skoro mieszczanie i rodzina namiestnika nie jest zadowolona z sytuacji w metropolii, Robert może zostać usunięty ze swojego stanowiska, a jego miejsce może zająć choćby Bugdoł - jeśli dobrze przysłuży się Denisowi podczas swojego pobytu w Nowym Moście.

            Wreszcie doszli do jednej z tańszych gospód. Bugdoł początkowo chciał iść do, którejś z cieszących się większą renomą, ale Denis przekonał go, że w tych tańszych może spotkać ich coś dobrego poza alkoholem... Szlachcic wyraźnie pomyślał sobie bogowie wiedzą co, gdyż przystał na ochoczo.

            W środku było gwarno mimo wczesnej pory. Kilka stolików zajętych było przez biedotę miejską, kilka przez kobiety w skąpych strojach wraz z towarzyszącymi im z reguły młodocianymi amantami, a jeden stół zajęła trójka żołnierzy ordyńskich. Wewnątrz nie było nikogo kto podczas awantury mógłby poprzeć bogatego szlachcica z nielubianego obecnie kraju. Biedny oficer mógł liczyć na sympatię, mimo że sam był cudzoziemcem. Liczył na solidarność biedoty oraz pomoc Tumuka, który sam był Ordyńcem i powinien zyskać mu sympatię miejscowych, zwłaszcza że był żołnierzem chańskiej armii.

- To co? Napijmy się za nową Rumlandię! - zaproponował Bugdoł, kiedy młoda barmanka przyniosła im dwie butelki ciemnego wina.

            Błyskawicznie opróżnili swoje butelki. Wygnaniec zaczął wtedy wyciągać z rozmówcy informacje o nastrojach w kraju i czynach króla Marca I. Dowiedział się, że Konwent Seniorów Wielkich Rodów dobiegł już końca i większość kluczowych pomysłów Jego Wysokości - jak mówił o uzurpatorze van Dojnal - została przepchnięta mimo opozycji ze strony kilku rodów, których nazw nie chciał wymienić. Nastroje na wschód od Westdamu były coraz lepsze, aż gdzieś w terenach w pobliżu Czarnolasu znów opadały - co Bugdoł przypisywał nieustannemu zagrożeniu ze strony bestii w nim mieszkających. "Głupiec" - pomyślał Denis. Wiedział o zagrożeniach jakie czekają na mieszkańców wschodnich krańców kraju - w końcu sam był przez wiele lat namiestnikiem Twierdzy Dzikie Pola. "Gdyby ten ignorant wiedział cokolwiek o wydarzeniach sprzed buntu, to wiedziałby, że nie ma czegoś takiego jak zagrożenie wilkołakami czy czymś takim. Sam o to zadbałem, rozgromiłem bestie!" - grzmiał głos w głowie van Nicolescu, jednak pułkownik mówił do towarzysza spokojnie, siląc się na uprzejmość.

            Wreszcie po kilku kolejnych kielichach wina postanowił podziałać w kierunku zdobycia informacji o miejscu pobytu Róży Namada. Niestety Bugdoł nie był aż tak pijany jak się wydawało i przejrzał zamiary Denisa.

- Ty nikczemniku! - ryknął na rodaka - Myślałeś, że cię nie przejrzę? Miałeś mnie za głupca?! Myślisz, że nie wiem kto zabił rodzinę Róży! - krzyczał, a wszyscy goście gospody patrzyli na nich z zaciekawieniem. Bugdoł wstał i chwiał się na nogach.

            Tumuk również wstał i podszedł do ich stołu, na całe szczęście był trzeźwy. Trzymał dłoń na rękojeści krótkiego miecza - gotów w każdej chwili zaatakować Rumlandczyka.

- Co się dzieje? - spytał jeden z żołnierzy pijących nieopodal.

            Nim van Nicolescu zdołał powiedzieć coś na wytłumaczenie, Bugdoł ryknął po raz kolejny:

- To jest morderca ordyńskiej rodziny Namada!

            Żołnierz spojrzał chłodno na Denisa, a pozostała dwójka zbrojnych podeszła do nich słysząc o mordercy swoich rodaków. Cała trójka trzymała dłonie na rękojeściach mieczy. Tumuk stał między nimi, a Rumlandczykami. Denis siedział oszołomiony. Nie tak miało to wyglądać.

- Niech pułkownik coś powie - rzucił Tumuk.
- Pułkownik? - zdziwił się jeden z żołnierzy.
- Sługa zdrajcy! - wydarł się Bugdoł.
- Panowie nie ma żadnych dowodów na to, że miałem coś wspólnego z tą ohydną zbrodnią - rzekł van Nicoelscu do wojowników - mnie tam nawet nie było. Byłem w tym czasie w gościnie u chana w stolicy waszego cudnego kraju.

            Ordyńcy wyraźnie nie wiedzieli co powinni zrobić. Gołym okiem widać było, że nie darzyli Denisa sympatią, jednak bali się cokolwiek mu zrobić, ponieważ nie mieli pewności czy ten kłamie na temat swojej wizyty u Tuhaja czy też mówi prawdę. Na wszelki wypadek zadecydowali, że Denis powinien już opuścić lokal. Ten zgodził się na to.

- Zaczaj się gdzieś tu - polecił Tumukowi - kiedy Bugdoł wyjdzie śledź go. Przyślę ci tu zaraz Hasana na pomoc. Pójdziecie za tym ścierwem i dowiecie się, gdzie znajduje się ta mała kurwa. Potem pójdziemy tam i zarżniemy wszystkich!
- Tak jest! - odparł Ordyniec.

            Pułkownik udał się w tym czasie do reszty swoich ludzi. Nie doszedł jeszcze do nich, a już widział jak Ahmed Isajelwowicz ponownie zatacza się pijany jak świnia.

- Hasan! leć prosto do gospody "Pod mostem" i słuchaj Tumuka!

            Jeden z Hasanów pobiegł prosto przed siebie. Reszta patrzyła bacznie na cudzoziemskiego dowódcę, a ten szedł wprost do pijaka.

- Co ty kurwa wyprawiasz? - warknął w jego stronę.
- Tańczę - odparł Ahmed wykonując coś w rodzaju osobliwego piruetu.

            Wszyscy zebrani ryknęli gromkim śmiechem, a Denis poczuł jak jego policzki przybierają barwę purpury. Miał chęć uderzyć Ordyńca, ale nie miał na to czasu. Zamiast tego sprawdził czy Ordyńcy zajęli się wypełnieniem jego poprzednich rozkazów. Nie skończył jeszcze doglądać zapasów, kiedy rozległ się głos zdyszanego Hasana.

- Cudzoziemiec szykuje się do wyjazdu - wydyszał.

            Tego Denis się nie spodziewał. Widocznie van Dojnal miał jednak trochę rozumu i będzie próbował uciec z młódką do swojej ojczyzny.

- Na koń! - rozległ się jego bezbarwnym tonem głosu wydany rozkaz.

            Żołnierze zaczęli w pośpiechu szykować się do wyjazdu. Nie było to zbyt zsynchronizowane. Nikt nie spodziewał się tak szybkiego opuszczenia Nowego Mostu.

- Dokąd chcą uciec? - spytał zwiadowcę.
- Za Jesionkę.

            W odpowiedzi z ust Denisa popłynął potok przekleństw tak szpetnych, że przechodzące obok kobiety zakryły uszy zniesmaczone słowami żołnierza.

- Jedziemy! - rozkazał na wpół gotowym żołnierzom. Nikt nie zaprotestował. - Ahmed zostać z kimś i pilnuj zapasów!
- Dobrze kutafonie - odparł pijany Ordyniec.

            Denis udał, że tego nie słyszy, spiął konia i ruszył uliczkami Nowego Mostu za swoim zwiadowcą pod kwaterę Bugdoła van Dojnala. Podczas jazdy część Ordyńców przygotowywała swoje łuki do strzału zaraz po przybyciu. Po drodze omijali przechodniów, którzy omal nie zostali przez nich stratowani. Wreszcie za kolejnym zakrętem dostrzegli Tumuka. Stał przed kwadratowym domem z białej cegły. Pod jego drzwiami przebywało troje konnych Rumlandczyków. Dwóch z nich trzymał uprząż czwartego i piątego konia.

- Strzelać bez rozkazu! - ryknął przez ramię do swoich osiemnastu jeźdźców. 

            Pułkownik jako pierwszy wyjechał na pusty plac przed białym domem i skręcił w lewo robiąc wolną przestrzeń dla swoich Ordyńców. Pierwsza czwórka jeźdźców posłała w stronę sąsiadów ze wschodu salwę strzał. Dwóch mężczyzn zostało rannych w klatkę piersiową. Nim się zorientowali, że są atakowani na kolejne strzały dokończyły dzieła. Padli martwi na glebę. Ich konie spłoszyły się i stanęły dęba. Uciekły nim ktokolwiek zdołał pomyśleć o złapaniu ich.

- Nie strzelać! - krzyknął trzeci, który trzymał wciąż na uprzęży jednego z koni oczekujących na Bugdoła i jego młodą towarzyszkę. Drugi wolny koń odbiegł kilka metrów od nich. W udzie mężczyzny tkwiły dwie strzały.
- Nie strzelać! - powtórzył Denis i podniósł dłoń na znak dla swoich żołnierzy.

            Tumuk ruszył do samotnego konia. Denis dostrzegł dopiero teraz, że dom znajdował się już poza murami miasta. Kilka metrów za nim znajdowała się rzeka Jesionka, której wartki nurt wydawał charakterystyczny szum.

- Czego chcecie? - spytał pomocnik van Dojnala.
- Twojej śmierci śmieciu! - ryknął jeden z Ordyńców.
- Cisza! - ryknął van Nicolescu. Żołnierze posłuchali go, więc mógł kontynuować: - Gdzie Bugdoł van Dojnal i Róża Namada? Wydaj nam ich, a puścimy cię wolno - rzekł głośno.
- Nie ma ich tu.
- Jak to?
- A tak to - powiedział mężczyzna.

            W tym samym momencie okiennice w oknach na piętrze otwarły się z hukiem i Denis dostrzegł pięć kusz w pięciu oknach. Nim zdołał cokolwiek rzec, kusznicy wypuścili bełty prosto w nieosłonięte głowy Ordyńców, którzy znajdowali się najbliżej domu. Cztery trafiły w czaski, piąta chybiła o cal. Czworo nowych trupów spadło na ziemię z rozbitymi łbami. Zaraz po salwie kusznicy ukryli się. Pułkownik nie wydał żadnych dyspozycji, a jednak rozwścieczeni Ordyńcy zaczęli ciąć ze swoich łuków jak oszaleli. Każdy z nich wypuścił minimum po trzy strzały, które w większości trafiły w ściany i okiennice, nim ponownie rozległ się głos van Nicolescu:

- STOP! Nie strzelać!
- Czyżbyś się bał? - z okna rozległ się głos Bugdoła.

            Ordyńcy chcieli wystrzelić po raz kolejny, lecz pamiętając rozkaz pułkownika spojrzeli na niego ostrożnie. Ten nie powiedział nic. Patrzył na van Dojnala i czuł jak gniew pali jego żołądek i całe wnętrze. Wiedział, że nim wyda rozkaz strzału, wróg znów się schowa. Musi go zagadać. Podjechał na przód swoich ludzi. Kazał im się wycofać kilka metrów w stronę zabudowań miasta.

- Załatwmy to jak mężczyźni - powiedział do Bugdoła - wyjdź tu i zmierz się ze mną!
- Ani myślę, jestem na to zbyt pijany.
- Tchórz!
- Trzeba było postawić lepsze wino, a nie te tanie siki!
- Walcz ze mną! - darł się Denis.
- Mogę kazać rozwalić ci łeb jak twoim psom - ostrzegł van Dojnal - chcesz tego?
- Mam więcej ludzi - odparł van Nicolescu siląc się na spokój.

            Istotnie miał wciąż przy sobie czternastu zdolnych do boju Ordyńców. Bugdoł prawdopodobnie miał pięciu kuszników, poważnie rannego jeźdźca, który leżał obecnie na swoim koniu i istniały duże szanse, że zaraz zacznie konać. Mimo to, nim jego ludzie dojadą do domu, kusznicy wypuszczą kolejną serię bełtów, a i sam szlachcic w oknie miał w dłoni łuk. Szturm mógł go kosztować życie większości ludzi. Około pięciu przed dotarciem do drzwi i za pewne kilku po wejściu do środka.

- Czego chcesz, że zjawiasz się w oknie? - spytał rodaka, wycofał przy tym swojego konia w stronę swoich ludzi.

            Bugdoł widocznie zwęszył podstęp, ponieważ wypuścił z cięciwy strzałę, która wbiła się w trawę tuż przed koniem Denisa. W odpowiedzi Ordyńcy unieśli swoje naprężona łuki, lecz van Nicolescu powstrzymał ich podnosząc otwartą dłoń. Ścisnął lejce chcąc zachować spokój swojego rumaka. Jego koń ominął strzałę. Dopiero kiedy zrównał się z resztą wojsk chana, obrócił się w stronę domu.

- Doczekam się odpowiedzi?! - krzyknął w stronę Bugdoła.

            Za oknami pojawili się kusznicy z bronią gotową do strzału. Ordyńcy wznieśli ponownie łuki gotowe do salwy. Denis nie wiedział co sądzić o zachowaniu przeciwników.

- Daję wam ostatnią szanse - powiedział cicho van Dojnal, ale wszyscy go słyszeli - macie dwie minuty na wycofanie się. Inaczej was wybijemy jak kaczki.
- PUŁKOWNIKU! - rozległ się głos Tumuka, który ujarzmił wreszcie przestraszonego konia.
- Co jest? - spytał się Denis.
- Tam! - żołnierz wskazał na rzekę przez, którą przepływała właśnie łódka z dwoma osobami na pokładzie. Jedna na bank była kobietą.

            Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się równocześnie. Denis ruszył swoim koniem gwałtownie w prawo, w stronę Tumuka, chcąc zejść z linii wystrzału kusz mieszkańców domu. Bełty z kusz poleciały wprost w Ordyńców, których część ruszyła za dowódcą, a cześć została i wypuściła salwę strzał. Denis umknął strzałą nie wiedział ilu jego ludzi padło trupem, ilu wrogów padło. Słyszał tylko jak tuż za nim rozlega się tętent kopyt końskich i okrzyki kilku Ordyńców szturmujących dom. Po chwili dołączyły jęki rannych i konającego Rumlandczyka przez domem, który chyba spadł z konia. Denisa nie dotyczyło już to wszystko. Zmienił kierunek galopu swojego wierzchowca i gnał wprost do Jesionki. Łódka była już prawie na drugim brzegu. Jego koń zwolnił mimowolnie przed rzeką. Wtedy gdzieś za nim rozległ się trzask drzwi. Obrońcy domu wysypali się tylnym wyjściem i ruszyli w ich stronę. Jego Ordyńcy widocznie potraktowali ich salwą strzał, gdyż rozległ się świst zwolnionych cięciw.

            Pułkownik w tym czasie wjechał konno do rzeki. Z łódki po drugiej stronie na brzeg wyskoczyła właśnie młoda Ordynka, a jej towarzysz stary Rumlandczyk odepchnął się od brzegu i ruszył w stronę Denisa. Jego koń płynął w wartkim nurcie, znosiło ich coraz mocniej w prawo. Jeździec usiłował wycelować łuk, ale nie było to proste. Wreszcie wypuścił strzałę, która wbiła się w rufę łodzi. Starzec tym czasem wiosłował co sił i był coraz bliżej. Denis upuścił łuk do wody, który migiem poszedł na dno i wyjął krótki miecz. Wreszcie zbliżyli się do siebie. Wioślarz i żołnierz na koniu. Obaj mniej więcej na środku rzeki. Starzec cisnął jednym z wioseł wprost w rumaka Denisa. Ten otrzymał cios w bok i zaryczał z bólu, po czym napił się wody i zaczął parskać jak oszalały. Denis wyjął nogi ze strzemion, czując że nie jest bezpieczny na wierzchowcu. Koń usiłował oddalić się od wioślarza, lecz jeździec nakazywał mu zbliżyć się do niego. W skutek tego szamotali się ze sobą, a przeciwnik był coraz bliżej. Denis kątem oka dostrzegł jak mężczyzna staje w łódce i osiągnąwszy dobry kurs, płynie z prądem wprost na niego. Wiosła już dawno wydobyło się z wody i czekała w jego dłoniach na kolejny atak. Denis wciągnął stopy na grzbiet konia. Przykucnął na nim i odpuścił sobie walkę o kierunek w jakim rumak powinien płynąć. Łódka i tak wraz z prądem dotrze zaraz do nich. Szykował się do abordażu na środku Jesionki. Gdzieś w tle słyszał jak jego Ordyńcy walczą z obrońcami van Dojnala. Młoda Namada uciekała w tym czasie co sił w stronę leżącej około kilometra za rzeką wioski.

            Wioślarz uniósł wiosło nad głowę, a Denis rzucił się z konia na łódkę. Koń pod wpływem siły wyskoku jeźdźca zamoczył się całkowicie na moment w wodzie, znów pijąc przy tym litry wody, gdyż pysk miał otwarty od parskania. Denis wpadł na dziób łódki z taką siłą, że rufa przy której stał starzec uniosła się. Ten stracił równowagę, wiosła wypadło mu z rąk do wody i poszło na dno. Mężczyzna upadł w przód, prosto na pułkownika. Złapał oficera za rękawy i próbował wyrzucić do wody. Van Nicolescu zachował chłodny umysł - mimo wina jakie wypił wcześniej - i wbił miecz w brzuch napastnika, przekręcił nim i wyjął. Wepchnął ponownie i znów wyjął. Uścisk ustąpił, a łódka zaczęła wypełniać się strużkami krwi jednego z ostatnich ludzi, którzy próbowali uratować Różę Namadę przed gniewem wygnanego oficera. Wyrzucił zwłoki do wody.

            Dopiero wtedy spojrzał na ordyński brzeg. Czworo jego ludzi leżało tam martwych, jeden spadł z konia już w wodzie i przez nogę, która utknęła mu w strzemieniu poszedł na dno. Sześciu przeprawiało się przez wodę w różnych miejscach. On sam był w łódce bez wioseł i dryfował na południe. Niewiele myśląc zdjął buty. Zerwał nagolenniki. Rozpiął kolczugę, wciąż dryfując na południe. Jego ludzie przeprawili się w tym czasie na drugi brzeg i jechali wzdłuż niego czekając co zrobi Denis. On pozbywszy się kolczugi odpiął pas zrzucił ciemnozieloną bluzę. Pozbył sie też łuku, kołczanu ze strzałami, miecza oraz sztyletu. Nóż myśliwski wziął w zęby i wskoczył do zimnej wody.

            Zatopiwszy głowę w wodzie, dowiedział się, że miejsce, w którym przetrzymywał nóż było błędem. Wypił olbrzymi haust wody nim wypluł narzędzie i zamknął usta. Ostatkiem sił wypłynął nad taflę wody. Z całych sił walcząc i machając wściekle nogami dotarł jakoś do brzegu, gdzie ordyńscy żołnierze posadzili go na jego konia, który szybciej od niego przebył Jesionkę i ruszyli konno pod strome zbocze, które oddzielało rzekę od pól i łąk zachodniej Rumlandii. Ruszyli przez pola do wioski, gdzie znajdą Różę.

- Pułkowniku niech pan zdejmie te mokre spodnie - rzekł mu Tumuk.
- Nie ma czasu - odparł Denis - ilu mamy ludzi?
- Dziewięciu tu i Ahmeda z Hasanem w mieście, może wysłać kogoś po nich i zapasy?
- Nie ma czasu - powtórzył dowódca.

            Ich konie nie miały już sił na galop, więc biegły o wiele wolniej niż oczekiwałby tego Denis. On sam czuł się mokry, bezbronny - bo cała jego broń znajdowała się obecnie w rzece lub łódce - a do tego przewidywał, iż niedługo się pochoruje, a wtedy może zostać  łatwo złapany przez wroga, który niewątpliwie miał tu gdzieś w pobliżu swoje wojska albo chociaż patrole. Niebawem na horyzoncie ujrzeli wioskę.

            Nie była duża. Raptem kilkanaście chałup. W każdej z nich z komina wydobywał się dym. W jednej z tych chałup skrywała się córka Ayumi Namady... Denis żałował, że nie ma ze sobą wszystkich dwudziestu wojów, którzy z nim wyruszyli na łowy, gdyż mógłby wtedy całą wieś puścić z dymem i nie przejmować się czy znajdzie dziewczynę martwą czy żywą, jednak nie miał ich przy sobie. Pozostawały mu wobec tego inne metody poszukiwań...