Rozdział
36
Jun Tao spokojnie przejeżdżała
graniczną rzekę. To były już ostatnie kroki jej konia w Imperium Południowym.
Znalazła się w spornym punkcie mostu. Nurt pod nią był wyjątkowo prędki. Za nic
nie chciałaby tu wpaść do wody. Dotknęła rumaka delikatnie kostkami, a ten
ruszył powoli naprzód. Dotknęła mocniej, ruszył truchtem. Nie upłynęły nawet
dwie minuty, a znalazła się już na stałym lądzie. Była wreszcie w Rumlandii.
Cieszyła się z powodu przekroczenia
granicy kolejnego kraju. Zaczynała swoją wyprawę przez Międzymorze od Złotej
Armii. Poprzez sztorm Morzu Południowym trafiła do Imperium Południowego, przez
które trafiła wreszcie tu. Znajdowała się w tym samym kraju co jej brat.
Do rozwiązania kobiecie pozostawał
jeszcze jeden problem. Nie miała żadnego pojęcia, w którym miejscu tego
rozległego kraju znajdował się Len... Ruszyła dalej prowadzona przez swojego
konia. Według informacji uzyskanych od kupca most, był zlokalizowany prawie
pośrodku drogi między Portem Rumowym, a Twierdzą Kresową.
***
Tao leżał nieprzytomny w łożu, które
zajmował od trzech dni. Wcześniej przez tydzień okupował łóżku w domu, z
którego eksmitował staruszków wraz z córką. Skutki pojedynku z Anakinem Vaderem
odczuwał aż do teraz. Od porażki był w fatalnym nastroju. Nie odzywał się do
nikogo.
-
Gdyby nie ten sztylet, wygrałbyś kotku - powiedziała do niego Natka, kiedy
znajdowali się jeszcze na wsi.
W odpowiedzi Tao odburknął pod nosem
coś nie zrozumiałego dla nikogo poza nim samym.
-
Nie przejmuj się tym - kontynuowała z troską brunetka.
Przez ostatnie jedenaście dni
Natasza nie opuszczała łóżek, w których spoczywał jej ukochany. Ciężko jej było
znieść zranioną dumę chłopaka, lecz wciąż trwała wiernie przy jego boku.
Osobiście nadzorowała przenoszenie go do Norfdamu. Kiedy dowiedziała się od
Akiko Namady, że Tao prawdopodobnie nie mógł trafić do bardziej niebezpiecznego
miejsca dla siebie, prawie nie spała. Strzegła go niczym anioł stróż. W
zasadzie była jedyną osobą, która potrafiła z nim przebywać. Akiko poległa w
czasie przewożenia swojego zwierzchnika do miasta. Jej psychika była zbyt słaba
żeby słuchać kolejną godzinę o tym, że to wszystko jest jej winą.
Linescu skapitulował trzy dni temu.
Kiedy przyszedł z obiadem dla swojego dowódcy. Len od czasu sromotnej klęski,
wyżywał się na przyjaciela przy każdej okazji. Zmieniło się to dopiero po
przeprowadzce. Wtedy Tao ostentacyjnie milczał. Pomimo tego wciąż odwiedzał
kapitana. Dopiero dzień przed przedwczoraj zmienił sposób postępowania. Kiedy
Len spał, Natka powiedziała mu, że Tao syknął niedawno przez sen, że dopóki
Linescu nie spełni jego polecenia, dopóty nie zazna spokoju. Dodała też, że nie
ma pojęcia o co chodzi. Porucznik wiedział i to aż za dobrze. Przybity
wydarzeniami sprzed tygodnia zapomniał o poszukiwaniach dla swojego dowódcy.
Wyjaśnił tylko Natce, że potrzebuje trochę dukatów i spełni ostatnią zleconą mu
przez Tao misję. Kobietka z nieskrywaną przyjemnością wręczyła mężczyźnie kilka
dukatów. Ten natychmiastowo wyruszył na poszukiwania.
-
Kochanie - szepnęła tego poranka Natasza, kiedy Len się wreszcie obudził.
-
Co jest? - spytał zaspany.
-
Chcę ci coś powiedzieć.
Len poruszył się niespokojnie.
Wykonał ruch zranioną dłonią i syknął z bólu. Dał znać kobiecie, że nie
potrzebuje jej pomocy. Męcząc się, przybrał wreszcie pozycję siedzącą. Spojrzał
wyczekująco na Natkę. Ta wygładziła czarne spodnie, które miała właśnie
założone i usiadła obok niego. Tao przyznał w duchu, że dziwnie wygląda w
spodniach.
-
Chcę żebyś wiedział, że kocham cię - powiedziała i nim Tao zdążył jej przerwać
przyłożyła znacząco palec do jego ust - ale ja cię kocham tak bardzo, bardzo,
bardzo - zapewniła. - Poza tym Len... - tu głos się jej zawahał - poza tobą...
nie mam już nikogo.
Jej słowa zszokowały Tao. Nie
wiedział co powiedzieć. Położył zdrową rękę na ramieniu dziewczyny i
przyciągnął do siebie. Przytulił ją mocno. To wszystko na co go było stać w tej
sytuacji. Wiedział, że Natka wie, co oznacza jego zachowanie...
Następnego dnia do komnaty
zajmowanej przez Lena przyszedł porucznik Linescu. Ponownie wygolony na łyso
oficer niósł pod pachą sporych rozmiarów torbę. Złotooki zdziwił się widząc
przyjaciela. Nie przypominał sobie żeby wysyłał go na zakupy, nie przypominał
też sobie dlaczego Linescu nie był u niego w odwiedzinach od kilku dni.
-
Po co przyłazisz? - spytał lodowatym tonem.
Siedząca na krześle obok niego
Natasza, obrzuciła go oburzonym spojrzeniem. Zdawał się nic sobie z tego nie
robić.
-
Jeżeli panienka pozwoli, to prosiłbym o możliwość porozmawiania z panem
kapitanem w cztery oczy - przemówił spokojnie, z pokorą pochylając głowę.
Nim Tao zdołał zareagować, Natka
skinęła głową i wyszła.
-
Zapłacisz za tę zuchwałość - warknął Len przez zaciśnięte zęby.
Linescu nic sobie nie robiąc z gróźb
szefa przykucnął obok niego. Wyjął z torby cztery paczki. Rozdarł papier na
jednej z nich i wyjął z niego pudełko. Otworzył je i z czcią podał, odsłaniając
przy tym pierścionek ozdobiony małą, białą perłą.
-
Co jest w reszcie? - spytał Tao podziwiając pierścionek.
-
Kilka rzeczy, które pomogą kapitanowi.
-
Znaczy, że co?
-
Medyk pana van Nordescu prosił o zakup nowych bandaży, maści itp.
Len skinął głową ze zrozumieniem.
Miał dość tej upokarzającej niepełnosprawności. Odkąd się pojawił w Norfdamie
nie pozwolił się odwiedzić nawet głowie rodziny rządzącej miastem. Powiedział,
że zrobi to, kiedy będzie miał ochotę. Wywołał tym oburzenie wśród panującego w
mieście od wieków rodu. Dopiero życzliwa mediacja - o której nie miał pojęcia -
Natki ostudziła nieco rozgorączkowanych upokorzeniem miejscowych.
-
Poproś ją - polecił porucznikowi.
Ten skłonił się sztywno i wyszedł.
Zaraz po jego wyjściu do pokoju weszła speszona kobieta. Nie wiedziała co
sądzić o tym co może ją zastać. Z tonu w jaki Linescu prosił ją o wejście do
jej własnej komnaty wywnioskowała, że chodzi o coś dużego.
Nim kobieta zdołała zapytać o
cokolwiek, Len podniósł się do pozycji siedzącej jednym ruchem. Drugim
przerzucił nogi na bok, łóżka. Wstał gwałtownie i syknął z bólu. Natka
spojrzała osłupiała. Nie zdołała nic powiedzieć, kiedy Tao opadł gwałtownie na
kolana. Podbiegła do niego. Chciała się schylić i spytać czy nic mu nie jest,
gdy on nie wiadomo skąd wyjął małe pudełko. Otworzył je i spytał:
-
Nataszo wyjdziesz za mnie?
Kobieta oniemiała. Wydała z siebie
zduszony okrzyk zachwytu. Była w stanie tylko pokiwać głową. Bacznie
przyglądający się jej reakcji Len przyciągnął jej dłoń zdrową ręką.
Kontuzjowaną nałożył jej - z trudem - pierścionek na palec serdeczny. Biała
perła zabłyszczała w blasku będącego w zenicie Słońca.
***
-
Co zrobimy? - spytał Tumuk.
-
Pozostaje nam mało możliwości - odrzekł Denis - albo wrócimy do chana i księcia
albo udamy się do Norfdamu, chociaż nie spodziewam się tam ciepłego przyjęcia.
-
Hm...
Obozowisko pułkownika van Nicolescu
i jego ośmioro towarzyszy broni obozowało w lesie, pomiędzy dwoma wioskami. Od
czasu pamiętnej wizyty w wiosce Jagny, dowodzący grupą Rumlandczyk trochę
pogubił tropy. Zamiast podróżować na wschód, wybrał drogę na północny- wschód.
Skutkiem tego niebezpiecznie zbliżyli się do granicy Ordy i Twierdzy Jesiennej.
-
Jak nastroje? - spytał Denis kolejnego dnia, gdy jechali dalej.
-
Kiepskie - odrzekł Hasan.
-
Ani śladu młódki, ani śladu czegokolwiek - zawtórował mu Tumbuk.
Denis nie odezwał się już ani
słowem. Podczas podróży kilkukrotnie musieli ukrywać się przed przejeżdżającymi
oddziałami rumalndzkimi. Raz porzucili nad ranem swoje obozowisko. Z każdym
dniem mieli coraz mniej jedzenia, broni itd.
-
Pułkowniku! - krzyknął z tyłu jeden z Ordyńców.
Denis spojrzał na niego. Żołnierz
machał ręką chcąc mu coś pokazać w lesie. Oficer zerknął w głąb puszczy.
Wyłaniało się z niej około dziesięciu halabardników. Z drugiej strony podążała
podobna liczba ich kolegów. Gdyby Ordyńcy i Denis mieli pełne uzbrojenie i
lepsze morale, mogliby zaryzykować walkę... Denis machnął dłonią i jego ludzie
ruszyli galopem do przodu. Wtem gdzieś z lasu pomknęła ku nim salwa kilkunastu
strzał. Rozpędzony na swym rumaku Denis nie obrócił się, lecz słyszał łomot
spadających na ziemię ciał.
-
Trzech padło! - krzyczał za nim Hasan.
-
Spierdalamy! - odkrzyknął zrozpaczony - zdeterminowany Denis.
Świst strzał. Kolejna salwa spadła
pomiędzy nich. Tym razem nie usłyszał odgłosów spadania z konia. Kolejny świst.
Rżenie konia. Po sekundzie było już słychać odgłosy konającego zwierzaka, który
biegł jeszcze przez kilka metrów.
-
Isaem padł! - krzyczał Hasan - musimy po niego wrócić!
Denis obejrzał się. Istotnie koń
Isaema dogorywał na środku traktu. Za nim biegło ponad 20 halabardników i kilku
łuczników. Nie było szans żeby w pięć osób pokonali napastników i uratowali
Ordyńca. Nie mówiąc już o tym, że nie mieli dla niego konia.
-
Ani kroku wstecz! - rozkazał van Nicolescu.
Żołnierze posłuchali. Pojechali za
nim. Niebawem dotarli do rozwidlenia dróg. Denis spowolnił swojego wierzchowca.
Wybrał drogę w prawo. Jeśli nie pomylił znowu kierunku, powinni zmierzać w
stronę Twierdzy Jesiennej, a następnie ku rodowemu miastu jego małżonki.
-
Przeklęte Namady - warknął pod nosem Denis, wspominając przez kogo musiał
wrócić do kraju, w którym wiele osób pragnęło pozbawić go życia...