wtorek, 31 grudnia 2013

40. Gloria Victis



Rozdział 40
Gloria Victis

            Ayumi przebywała na dworze Marca I już sporo czasu. Kobieta wiedziała już o najistotniejszych rzeczach w otoczeniu króla. Słyszała też o planie walnej bitwy przeciw ostatniemu wrogowi wewnątrz królestwa. Miało bowiem dojść do rozstrzygającej między siłami resztek Armii Książęcej wiernej Filipowi, a Armią Rumlandzką uznającą zwierzchnictwo Marca.

            Siły wierne przyszłemu władcy znajdowały się już całkiem blisko Twierdzy Jesiennej, w drodze do Norfdamu - ostatniemu wielkiemu miastu wiernemu Filipowi. Rada wojenna króla Marca miała nadzieję natknąć się tu na wrogów i rozbić ich w pył, po czym wynegocjować szybko warunki poddania Największej Twierdzy Rumlandii. 

            Jon van Nordescu uważał, że całą wojnę rozstrzygnąć może jedna bitwa i dlatego powinni dążyć do konfrontacji tylko z całą resztką dawnej potęgi księcia Filipa. Z kolei jego brat pragnął uniknąć takiego rozwiązania, gdyż obawiał się, że ewentualna porażka może zaszkodzić ich zbliżającemu się nieuchronnie - jak myśleli - zwycięstwu. 

            W dniu, w którym ujrzeli na horyzoncie zarys Twierdzy Jesiennej król postanowił zwołać posiedzenie rady wojennej. W jej skład wchodzili Petr i Jon van Ionescu, wracająca do niej Ayumi, troje generałów i Wiktor van Danilescu, który po oddaniu swojej prywatnej armii w dowodzenie zwycięskim nad nim generałom i Marcowi, dołączył do bliskich doradców tego ostatniego.

            Armia rozbiła obóz około dwóch kilometrów od zamku. Mieli stąd dobry punkt do obserwacji poczynań obrońców. W centrum obozowiska ustawiony był duży namiot, obok którego ustawiono markizę otoczoną plandeką o ciemnoczerwonej barwie. Pod osłoną materiału markizy miała odbyć się rada.

            Ayumi przybyła pierwsza na miejsce. We wnętrzu znajdowały się duży stół, na którym rozłożone były figury symbolizujące poszczególne oddziały obu walczących armii. Wokół stołu ustawiono siedem drewnianych krzeseł i jeden fotel z miękkiego materiału. Trochę dalej znajdowała się ława, na której ustawiono dzbany z winem, miodem pitnym oraz talerze z przekąskami. Namada  napełniła sobie puchar winem i wypiła je, zagryzając od czasu do czasu skrzydełkiem kurczaka, upieczonym chwilę wcześniej przez obozowych kucharzy.

- Ładnie dziś pani wygląda - powiedział do niej wchodzący właśnie na naradę Wiktor van Danilescu. Był to mężczyzna średniego wzrostu i będący w wieku około pięćdziesięciu lat. Miał szerokie bary i całkiem siwe włosy. Wąski podbródek zdobiła mu srebrna broda, krótko przystrzyżona. Czarne oczy rzucały zaciekawione spojrzenie na Namadę.

- Nie bardziej niż zwykle - odparła lekko speszona Ayumi, przez ostatnie dni przyzwyczaiła się do ciągłych zalotów żonatego magnata.

            Spojrzała na bogacza. Tego dnia ubrany był od pasa w dół we fragmenty zbroi płytowej, zrobionej z najlepszej rumlandzkiej stali. Powyżej ubrany był w zielony wams, na którym wyszyto sztylet złotymi nićmi. Pod wams założył szarą kolczugę, przysłaną mu wczoraj z rodowej siedziby.

- Mnie podoba się pani z każdym dniem bardziej - pochlebiał jej van Danilescu.

            Wdowa przytakiwała jeszcze przez krótką chwilę na komplementy pana Wiktora, lecz po tym czasie dołączyli do nich pozostali mężczyźni z rady. Wtedy zajęli wraz z nimi krzesła wokół stołu, by po chwili wstać i oddać honory wchodzącemu monarsze.

- Usiądźcie - rozkazał im Marc, kiedy sam usadowił się na swoim fotelu - mamy dziś ważne sprawy do omówienia. Jon - zwrócił się do szefa wywiadu - ustaw proszę na mapie wojska tak jak się obecnie znajdują.
- Tak jest - odparł porucznik - mamy ze sobą 6 tysięcy piechoty - mówił rozstawiając sześć figurek żołnierzy uzbrojonych w miecze, piki, topory itp. w pobliżu miejsca oznaczonego na mapie jako Twierdza Jesienna - oraz siedmiuset kawalerzystów pana van Danilescu - ustawił obok jeszcze siedem małych koni - kawaleria pułkownika Narescu dołączy do nas, według raportów, za około 2 może trzy dni - na drodze na południowy-wschód od miejsca obozu postawił jeszcze 5 koników.
- Zróbmy tu przerwę - wtrącił generał van Petescu - jeśli Narescu nie połączy się z siłami van Danilesców przed bitwą to możemy mieć spore kłopoty z walką w otwartym polu.
- A dlaczego mamy tak mało piechoty? - dopytywał jak co spotkanie Petr van Ionescu.
- Bo Wiktor nie zgodził się wspomóc nas swoją piechotą! - wybuchnął Jon.
- Dla ciebie pan Wiktor smarkaczu! - zaperzył się van Danilescu.

            Sytuacja w jakiej się znajdował po kapitulacji nie odpowiadała mu. Musiał być tylko jednym z wielu ludzi króla. Pragnął korony dla siebie, a w obecnej sytuacji powinien obawiać się czy nie utraci pozycji sprzed konfliktu. Przed wojną cieszył się względami poprzedniego króla i nikt nie stawiał mu problemów, kiedy umacniał pozycję rodu i mnożył swój majątek w nie do końca legalnych i korzystnych dla kraju interesach. Teraz dochodziły go pogłoski o planowanych reformach Marca. Jeśli choć połowa pogłosek sprawdziłaby się mogło się zdarzyć, że utraci pozycję i straci rodową fortunę, a cała familia zostanie zepchnięta na niższe miejsce w hierarchii szlachty rumlandzkiej. Z tego powodu postanowił przysłużyć się nowemu władcy i jednocześnie nawiązać kilka przydatnych - na okres po wojnie - kontaktów.

- Spokój - warknął król i przerwał kłótnie - mamy zbyt zmęczonych ludzi żeby walczyć. Nie jest prawdą, że z Bukadamu wyszliśmy bez wsparcia van Danilesców. Zostawiliśmy w stolicy najbardziej zmęczonych ludzi, z w zamian zabraliśmy trzy tysiące wojsk Wiktora. Pokonaliśmy kolejny raz długą drogę. Sądzę, że powinniśmy rozpocząć oblężenia, ale dopiero za parę dni... Musimy przed nim odpocząć - zakończył spokojnie Marc.

- Wasza Miłość raczy żartować? - spytał generał van Petescu.
- Nie.

- Nie możemy tak postąpić - zaprotestował generał - nie możemy, ponieważ oni będą spokojnie ściągać ludzi do zamku. Wypuszczą cywili by mieć więcej zapasów dla wojów. Ściągną zapasy dla załogi. Będą mogli się bronić wiele dni, miesięcy, a może i lata - argumentował przerażony beztroską króla - musimy zacząć oblegać ich już teraz. Możemy odpoczywać będąc tuż, tuż przy zamku. Nie musimy od razu atakować. Poczekajmy. Przechwytujmy ich listy, wozy z zapasami, pozwólmy wyjść tym , którzy zechcą ugiąć kolana, a resztę zaatakujmy później - zaproponował kończąc swoją wypowiedź.

- Ciekawy pomysł - odparł król - co o tym sądzicie? - spytał swojej rady.
- Dobry plan, aczkolwiek - odpowiedział Petr - co jeśli najdzie odsiecz dla zamku, kiedy my będziemy regenerowali siły naszych ludzi. Zetrą nas w proch tak jak zrobili to Danan- Dejem pod Twierdzą Dzikie Pola. Van Norfdescu natrze z jednej strony, a Bohdan van Augustescu uderzy od wewnątrz. Mogę wbić nam wtedy klin i wybiją w pień.
- Od tego będzie nam jazda - poinformował go brat - van Narescu postoi z nami, a jazda rodowa będzie robiła z zwiady i podjazdy pod armię z północy.

            Dyskutowali tak jeszcze wiele godzin. Ayumi była podczas tych rozmów niezbyt aktywna. Studziła czasami nastroje, rozgorączkowanych oficerów i tonowała niezwykła beztroskę monarchy, który zbyt bardzo wierzył w tryumf bez twardej walki. Zakończyli dopiero po północy. Ostatecznie Marc zaaprobował plan generała van Petescu, chociaż pozostali dwaj generałowie dokonali w nim paru korekt. Wysłano też natychmiast jedną chorągiew jazdy na północ. Miała podzielić się na pięć drużyn i obserwować czy van Nordescu nie rusza ku nim ze swojego niezdobytego miasta.

            Kolejnego dnia rozpoczęli oblężenie. Jak oznajmił im radośnie jeden z oficerów kawalerii van Danilesców oblężenie rozpoczęte pierwszego dnia lata, nie może się nie zakończyć sukcesem.

            Ayumi zajmowała kwaterę na samym skraju obozu. Miała być głównym zarządcą na wschodniej flance, gdzie komendę nad wojskiem objął generał van Petescu. Doświadczony żołnierz uchodził za najbardziej utalentowanego i utytułowanego dowódcę w Armii Rumlandzkiej. Namada jako zarządca miała dbać by żołnierzom niczego nie brakło. Pilnowała też budowy katapult.  Te ostatnie zostały zbudowane po kilku dniach i wtedy rozpoczęto ostrzał twierdzy. Płonące pociski spadały gęsto na fortyfikację.

            Po pięciu, a nie jak się spodziewano po trzech do obozu dołączyła kawaleria pułkownika van Narescu. Przyprowadził on dokładnie 548 jeźdźców.  Prawie pięć i pół chorągwi jazdy poprawiło morale piechoty. Obóz odzyskał humor.

            Trwało to około dwóch dni, gdyż po tym czasie do oblegających dobiegły, a właściwie dojechały informację o ruchach wrogich sołdatów na północy. Król natychmiast zwołał posiedzenie rady wojennej - rozszerzonej tym razem o pułkowników poszczególnych pułków oraz kapitanów i poruczników dowodzących chorągwiami. 

            Na mapie stało ustawionych 62 figurki żołnierzy piechoty oraz 13 koników. Marc przy żywym udziale oficerów i Ayumi rozpoczął ustawianie żołnierzyków na papierze. Rozpoczął od zatwierdzenie pozostawienia pod zamkiem 600 piechurów, mających pilnować by nie doszło do kontry z zamku i zajmować obrońców dalszym oblężeniem. Kilkaset metrów na południe ustawił dodatkowe 5 figurek i zaznaczył, że będzie to jego osobista eskorta i ostatnia rezerwa.

            Oddziały walczące zostały podzielone pomiędzy generałów i pułkownika Narescu, który miał dowodzić prawie całą kawalerią - 3 chorągwie miały stanowić oddziały wsparcia. Marc po sugestii generała van Petescu rozkazał kawalerii nie atakować od razu, lecz okrążyć wrogą armie i oskrzydlić ją z prawej flanki. dzięki temu uniemożliwił zrobienie tego samego rywalom. Z drugiej strony było to małe możliwe zważywszy na znajdujący się tam zamek i łąki oraz pola będące za nim, co uniemożliwiało użycia elementu zaskoczenia.

            W centrum bitwy miał się znaleźć generał van Petescu, który dostał pod komendę 20 chorągwi.  Na lewym i prawym skrzydle pozostała dwójka generałów dostała pod komendę po 10 chorągwi. W odwodzie pozostać miało 12 chorągwi pod komendą Wiktora van Danielscu. Ayumi zajmować będzie stanowisko łączniczki pomiędzy królem, odwodowymi oddziałami głównymi, a polem bitwy.

            Marc wydawał się zadowolony z planu. Liczył już tylko na brak nie zapowiedzianych wydarzeń podczas samej bitwy. Rozkazał dowódcą odejść do swoich żołnierzy i zajmować za dwa kwadranse pozycje. Sam odłączył od oblegających swoje pięć chorągwi, ubrawszy uprzednio zbroję płytową i oddalił się na południe.

            Ayumi pozostała w obozie oblegających, który jeszcze przez kilkanaście minut miał stanowić zwarty monolit, a dopiero potem miał się rozczłonkować. Odejście króla zostało zauważone wśród obrońców Twierdzy Jesiennej i wywołało taki aplauz, jakby było dowodem na wygranie przez nich całej wojny. Wznoszono okrzyki wyzywające Armię Rumlandzką i ogólnie cieszono się, a przecież król zabrał ze sobą raptem pięciuset piechurów, którzy wywozili przy wsparciu okolicznych wieśniaków żywność. Marc chciał zachować zapasy przy sobie, tak aby nie zostały zniszczone podczas jatki.

            Kilka minut potem oficerowie zbierali już swoje chorągwie i oddalali się na północ. Zajęli pozycję niedaleko zamku. Obie bramy do twierdzy zostały zablokowane przez po trzy chorągwie dowodzone przez kapitanów i poruczników. Rozpoczęło się długo trwające oczekiwanie.

            Ayumi miała do dyspozycji konia. Gdyby coś mu się stało u króla czekał na nią dodatkowy rumak. Kobieta odczuwała podenerwowanie - jeszcze nigdy nie brała udziału w takiej bitwie. Zdarzyło sie jej być "tylko" w oblężonym przez wilkołaki mieście bądź twierdzy. Bała się czy sobie poradzi.

            Wreszcie po upływie kolejnych kilku kwadransów, już znacznie po południu Marc wydał przez Ayumi rozkaz generałowi van Petescu, aby atakował gdy uzna za stosowne, kiedy wróg już się pojawi. Generał przyjął ten rozkaz machinalnie i nie okazywał po sobie żadnych emocji.

            Kolejny kwadrans oczekiwanie i na horyzoncie zjawiły się różnobarwne chorągwie. Podążały ku nowemu królowi coraz szybciej. W pewnej chwili Ayumi zdała sobie sprawę, że jest to kawaleria, ale jest jej zbyt dużo by mogła to być prawda. Kobieta znajdowała się właśnie przy odwodach pana Wiktora. Stojący tuż obok niej człowiek z lunetą stwierdził, że musi ich być około dwóch tysięcy. Po chwili dodał, że nie są to regularni jeźdźcy.

- Chcesz nam powiedzieć, że stary van Nordescu wsadził na konie piechotę - wtrącił van Danilescu - jeśli to prawda, to musi być bardzo zdesperowany, że podejmuje sie takich zagrań. Ayumi - zwrócił się do kobiety - jedź i karz generałowi ostrzelać z łuków tych błaznów.
- Tak jest! - odparła Namada i pojechała galopem.

            Van Petescu stwierdził, że sam wpadł na taki sam pomysł i kazał jej zjeżdżać. Ordynka nie zraziła się takim podejściem i odjechała. Wróciła na swoje miejsce przy rezerwach piechoty. Miała stąd dobre miejsce obserwacyjne.

            Kawaleria książęca podążała przez równiny wprost na piechotę generała van Petescu. Namada domyśliła się, że chcą wbić się klinem w środek wojsk królewskich i rozbijając je wprowadzić popłoch. Daleko za nimi podążali piechurzy. Nawet laik domyśliłby się, że dystans między nimi jest zdecydowanie zbyt długi. Odparcie natarcia kawalerii spowodowałoby rzeź tej ostatniej.

- Chyba się nie dogadali - powiedział sam do siebie człowiek z lunetą.

            Istotnie atak wyglądał jakby dowódca wrogiej jazdy nie doszedł do porozumienia z wodzem piechoty i resztą armii. Dawało to duże szanse na końcowy sukces ze strony wojsk Marca.

            Kiedy wróg był już trochę ponad sto metrów od szeregów Armii Rumlandzkiej, van Petescu dał znak łucznikom. Niebo pokryło sie chmarą strzał. W ślad z łucznikami z centrum, poszli ci z flanek. Trzy chmury strzał spadały na jeźdźców. Kilkunastu spadło z konia, a wielu innych zostało ranionych. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach kolejne strzały padły na wroga. I znów większość trafiła. Tym razem więcej wrogów spadło z koni. Co niektórzy powpadali pod kopyta koni swych kompanów z oddziału. Teraz van Petescu nakazał strzelać bez rozkazu.  Ponownie flanki poszły za przykładem środka zgrupowania.

            Obserwator z lunetą uznał, że wróg stracił około stu ludzi w wyniku strzał. Ayumi nie miała pojęcia skąd wziął te dane. Nie było to jednak ważne, gdyż jazda już wpadała z całym swym impetem na szeregi pikinierów. Niestety dla jadących konno, byli oni uzbrojeni jak wszystkie formacje konne w Rumlandii tzn. nosiły szable i miecze, a nie miały lanc i kopii.

            Pierwszy szereg pikinierów załamał się. Ciężko było ocenić czy pod wpływem stratowania przez konie czy dzięki wspaniałym zdolnościom jeźdźców. Jednakże, kiedy piechota przestała padać pod wpływem naporu rozpędzonych koni, uzyskała przewagę.       Namada łudziła się przez moment, że mają spore szanse wygrać. było to jednak złudzenie. Kawalerzyści nie mieli zamiaru dać się zabić bez walki. Słyszała ryk zabijanych i ranionych ludzi. Świst strzał, które siały zamęt wśród napastników. Rozkazy krzyczane przez generała i powtarzane potem przez oficerów. Metaliczny dźwięk wywoływany przez hałas uderzeń metalu o ostrze pik lub innego metalu wypełnił polanę.

            Walka nie trwała długo. Po kilku minutach napastnicy zaczęli wyszarpywać się ze szponów wojsk królewskich i wykonali taktyczny odwrót. Dowodzący obroną gen. van Petescu nie nakazał pościgu. Wiedział, że wkrótce nastąpi kolejna szarża. Wolał zamiast tego nakazać przegrupować się szeregom, posprzątać zmarłych i doprowadzić pojmanych jeńców przed oblicze Wiktora van Danilescu, który miał przekazać ich królowi.

            Ayumi przeglądała jeńców wraz z dowódcą wojsk odwodowych. Przy tej czynności kolejny raz doznała szoku. Wśród pojmanych był jeden z generałów Armii Książęcej.

- Van Abramescu - wyjaśnił pan Wiktor - słyszałem, że jesteś najwierniejszych człowiekiem Filipa - powiedział do generała.
- Nie ma sensu walczyć w przegranej sprawie - odrzekł wojskowy.
- Skoro głównodowodzący atakuje w pierwszym szeregu nie dziwię się waszej porażce.
- Nie ja dowodzę teraz.
- A kto?
- Van Nordescu.

            Van Danielscu rozkazał odprowadzić jeńców przed oblicze króla, tak żeby widzieli go obrońcy Twierdzy Jesiennej. Ayumi podążyła z eskortą. Doprowadziła więźnia przed oblicze Marca, za co została pochwalona przez króla. Władca nakazał jej też, polecić Wiktorowi brać jak najwięcej jeńców. Ayumi uznała ten rozkaz za głupotę, ponieważ van Danilescu dowodził raptem siłami wsparcia, a na pierwszej linii dowodził van Petescu, ale nie chciała psuć królewskiego nastroju, więc przytaknęła tylko i odjechała. Postanowiła przekazać wieści właściwemu generałowi.

            Kiedy jej nie było nastąpił drugi szturm wroga. Znów został odparty.  Dowodzący generał postanowił wymienić całą jedną chorągiew. W związku z czym van Danilescu narzekał teraz na wszystkich rannych, którymi musiał się zająć, tracąc na rzecz pierwszej linii żołnierzy w optymalnej formie.

            Kolejne dwa ataki jazdy wyrządził straty porównywalne z poprzednimi. Pewną nowością był ostrzał beczkami z płonącą smołą z wewnątrz twierdzy. Smoła poparzył kilkudziesięciu wojów. Nastąpił też rozerwanie poszczególnych szeregów. Kilka chorągwi zerwało szyk by uniknąć smoły. Na szczęście było to już, kiedy wróg wykonywał kolejny odwrót.

            Po kilkunastu minutach ostrzał się zakończył. Oblegający byli nim zaskoczeni, gdyż do tej pory obrońcy zamku nie wykonywali żadnych akcji zaczepnych. W szeregi wojsk odwodowych wstąpiło zwątpienie. Nie mieli pojęci czy zaraz nie nastąpi kolejny ostrzał. 

            Wreszcie doszło do ataku wrogiej kawalerii przy współudziale piechoty. Przodem pędziło sześć chorągwi jazdy. Po dwie na każde zgrupowanie wojsk królewskich.  Nie nimi biegli piechurzy. Często ubrani w utwardzane skóry i niosący tylko miecze.

- Hołota! - krzyknął van Danilescu do swoich ludzi.

            Ayumi nie wiedziała o co chodzi, ale sytuację rozjaśnił jej obserwator z lunetą.

- Wysłali ubogich ochotników z marginesu miast i biednych wiosek.

            Również i to natarcie zostało odparte, ale same walki były zacięte i trwały dopóki nie padł ostatni obdartus - jazda już dawno wtedy uciekła.

            Wobec falowej strategii ataków napastników, Ayumi dostała nowe instrukcje od Marca dla van Petescu. Głównodowodzący miał rozkazać oskrzydlić pułkownikowi Narescu następny szturm i gonić dezerterów z wrogich wojsk oraz uciekinierów.

            Ayumi przekazała rozkazy generałowi, a ten przez swoich ludzi poinformował pułkownika. 

            Kolejny szturm wroga był jednak inny niż poprzednie. Jazdy zostało mu niewiele i została ona nieco z tyłu. Wróg zgromadził wreszcie wszystkie swe siły na równinie. Najpierw nastąpił ostrzał łuczników z obu armii. Potem van Petescu posłał cały pierwszy szereg kolumn do ataku. W odpowiedzi na to wróg wypuścił swoje szeregi do ataku. Nie wysłał jednak jazdy, która trwała wiernie poza zasięgiem strzał żołnierzy Marca. Chorągwie starły się bliżej wojsk Marca niż Filipa, wobec czego jedna odwodowa chorągiew jazdy wspomogła piechotę, przechylając szalę zwycięstwa na jej stronę. Reszta królewskiej jazdy była ukryta przed oczami wroga.

            Oficerowie Armii Książęcej sądząc naiwnie, że mają przed sobą całą jazdę Marca, wysłali większe siły do ataku na nie. Jednocześnie obie strony, wciąż strzelały z łuków. Jazda uciekła w las, a za nią pognała chorągiew "hołoty" książęcej.

            Szósty szturm nie wykonał taktycznego odwrotu. Kiedy wojska książęce starły się z królewskimi, łucznicy Filipa zaprzestali ostrzału. Obie strony walczyły na froncie do ostatniego żołnierza. Ayumi widziała jak generał van Petescu co kilka minut karze kolejnym chorągwiom dołączać do walki. Identycznie ze strony wroga cały czas nadbiegały kolejne oddziały, które były gnębione przez trzy chorągwie jazdy. Namada myślała przez chwilę, że to rezerwa, ale ta wciąż stała w okolicach lasu za prawą flanką. Pułkownik Narescu wykonał widać połowicznie rozkaz przełożonych.

            Wreszcie cały pułk lekkiej jazdy Narescu ruszył galopem na odwody wroga. W tym momencie bitwa rozgorzała w dwóch osobnych, oddalonych od około trzysta metrów miejsca. W skutek czego łucznicy księcia Filipa, którzy wcześniej stali znacznie bliżej szeregów Marca, teraz musieli uganiać się za szybkimi końmi pułkownika Narescu.

            Wykorzystał to generał van Petescu i zwiększył liczebność walczących, ściągając odwody Wiktora van Danilescu. Bitwa w tym miejscu została niebawem wygrana. Zdemoralizowani i przegrywający oficerowie napastników przeszli na stronę Marca, a wielu ich podwładnych podążyło za przykładem.

            Po stronie Narescu i reszty książęcych trwały wciąż zacięte walki. Generał van Petescu po rozkazie osobistym króla - przekazanym przez Ayumi - wspomógł pułkownika pięcioma stuosobowymi chorągwiami, które rozstrzygnęły losy bitwy... Mimo to z Twierdzy Jesiennej rozpoczął się rozpaczliwy ostrzał. Obrońcy strzelali czym się dali.

            Bilans rannych i zabitych nie był znany, ale nikt nie spodziewał się tego co miało nastąpić. Mianowicie po kilku minutach od zakończenia bitwy walczący na flankach nie mogli skontaktować się ze swoimi dowódcami. Dwoje generałów AR zginęło, w rozpaczliwym ostrzale z twierdzy- siedziby van Augusteesców.

            Nie wpłynęło to na ostateczny wydźwięk walk, które miały przybliżyć znacznie koniec wojny...

// Po nowym roku już tylko epilog i ruszamy z "Międzymorzem 2" ;)

poniedziałek, 23 grudnia 2013

39. Ostatnie starcie



Rozdział 39
Ostatnie starcie

            Len i jego oddział opuścili Westdam z ogromnym uczuciem ulgi. Kilka - wydawałoby się nieznaczących - incydentów zepsuło ogólnie sielski okres czasu spędzonego przez nich w mieście rodu van Dojnal. Młody kapitan miał świeżo w pamięci przesłuchania osób, które chciały w desperacji zdezerterować do księcia Filipa.

            Sam Tao podczas przesłuchiwań zachowywał się różnie. Od pobicia podwładnego, chcącego zgwałcić pojmaną kobietę, przez wyzywanie podkomendnych aż po współżycie płciowe z przesłuchiwanymi kobietami. 

            Wiedział, że Akiko ma do niego żal o seks z rudą i brunetką, ale nie mogła go otwarcie skrytykować jako, że był jej zwierzchnikiem. Domyślał się, iż starsza koleżanka mogłaby posądzić go o zmuszenie wichrzycielek do aktu przez użycie przemocy, ale wiedział, że to i tak nie zmieniłoby przeszłości - kobiety same się zgodziły. Nawet mógłby powiedzieć, że same o to prosiły i do tego prowokowały, ale czego mógł oczekiwać od pijanych - sam też był nieźle wstawiony.  Ruda zasugerowała, że nie uniknie ich najgorsze - mogła mieć rację. Późniejszy bieg wydarzeń dowiódł, że faktycznie miała rację, bo pojmani mężczyźni zostali straceni z osobistego rozkazu van Dojnala. Między złotookim, a namiestnikiem miasta doszło z tego powodu do poważnej scysji.

- Jak śmiałeś?! - warczał Len na Roberta - to ja dowodziłem w mieście! Nie miałeś prawa...
- Owszem miałem - przerwał mu chłodno namiestnik.
- Jakim prawem? - spytał osłupiony Len.
- Namiestnika miasta.
- Namiestnika, który jest podległy bawiącemu u niego oficerowi armii.
- Oficera, który był tak pijany, że ruchał dziwki zamiast je przesłuchać! - wybuchnął Robert.

            Len nie potrafił wybaczyć tej bezczelności namiestnikowi. Od tamtej pory wszelkie formalności do wyjazdu - który nastąpił następnego dnia - załatwiała Akiko.

            Linescu sprawił się dobrze i z miasta wymaszerowała chorągiew licząca 100 piechurów i 10 jeźdźców, którym Tao zlecił role zwiadowców. Dodatkowo podążała z nimi grupa markietanek- sanitariuszek. Wśród tych ostatnich były Helga i Danuta. Len nie rozmawiał z nimi odkąd się pokłócili.

            Podążali naprzód byle szybciej, byle dalej od Westdamu, gdzie groził im wybuch małej wojenki między namiestnikiem miasta, a jego tymczasowym zwierzchnikiem. Z każdym przebytym metrem mogli czuć się spokojniejsi.

            Wędrowali wiele dni. Słońce coraz mocniej paliło ich z nad widnokręgu. Oślepiające promienie i brak wody często zmuszał chorągiew do robienia zdecydowanie zbyt długich - zdaniem kapitana - postojów. Zwiadowcy nie donosili o żadnych ruchach wojsk przeciwnika.

            Wszystko to spowodowało, że Len zaczął lekceważyć rywali Marca I.  Wódz poczuł się zbyt pewnie, a w ślad za nim i żołnierze. Pozwolił zbyt bardzo rozciągnąć skromną kolumnę wojsk.

            Zwiadowcy jechali około kilometra z przodu. Potem podążała gromada najstarszych stażem podwładnych Lena - w liczbie około 20 osób. Za nimi szły pojedyncze szeregi w odległości od metra do kilkudziesięciu metrów. Kapitan Tao podążał mniej więcej w połowie formacji.

            Spokojny do tej pory przemarsz został gwałtownie przerwany przez świst powietrza lecących z lasu grotów strzał. Nikt nie miał pojęcia kto i skąd atakuje.

- Padnij! - Len wydał rozkaz.

            Wojsko momentalnie padło na glebę. Większość wykonała rozkaz, chociaż zdarzyły się pojedyncze przypadki trafionych strzałami. Trudno było ocenić czy pozostawią rany czy zabiły... Oddział był zbyt rozproszony. Len mógł tylko patrzeć jak kolejne strzały mkną w powietrzu. Widział jak jego ludzie rozpaczliwie próbują się bronić.

- Wstawać! - gdzieś z przodu rozległ się głos Akiko - do broni! Co kobieta ma was wyręczać?!

            Len podniósł wzrok i zobaczył jak kobieta celuje swoim łukiem pojedyncze strzały do lasu. Namada nie próbowała trafić. Ona po prostu chciała dać przykład. Len kibicował w myślach jej z całych sił. Mrugnął oczami. Kiedy spojrzał znów, idący obok Akiko ludzie wzięci z Westdamu strzelali ze swoich łuków.
- Formować się! - rozkazała im Namada, a oni jej posłuchali.

            Łucznicy przykucnęli w dwuszeregu. Jeden był obrócony w lewo, a drugi w prawo - w każdym znajdowało się 5 mężczyzn. Akiko stała przed nimi i strzelała tam gdzie widziała ślad wroga. Westańczycy dawali mężny przykład dla pozostałych.

- Do mnie! - Tao wydarł się na będących za nim podwładnych.

            Niewielka grupa podniosła się, chociaż nie okazywali żadnych oznak zadowolenia. Powoli i nieśpiesznie podchodzili do Lena. Kilka strzał trafiło w jednego z mężczyzn. Padł martwy, a wydobywająca się z jego ran krew utworzyła małą kałużę. Ponagleni śmiercią towarzysza broni, zwiększyli swoje tempo i błyskawicznie znaleźli sie u boku Tao.

            Po kolejnym "rzucie oka" Len zastał zupełnie inną sytuację. Jego chorągiew zebrana w kilka gromad. Żołnierze chronili się za tarczami. Wciąż mknęło w nich mnóstwo strzał. Kapitan starał się oszacować ilu mniej więcej łuczników może ich atakować. Nie było to łatwe zważywszy na spory rozrzut pomiędzy miejscami, z których wylatywały strzały. Mimo to Len stwierdził, że napastników nie może być więcej niż 30 - 40.

- Za mną! - zawołał do swojej grupy i z rozłożonym Mieczem Błyskawicy ruszył ku jednemu z "ognisk" strzelców.

            Kilkunastu wojowników biegło za nim ku skrajowi lasu. Większość uzbrojona w halabardy - co mogło stanowić pewien problem podczas walki w lesie - na szczęście mieli też krótkie miecze. Im byli bliżej, tym więcej widzieli. Wchodząc do lasu Len dostrzegł już sztandary, na których widniały skrzyżowane miecze, na fioletowym tle. Złotooki nie zawracał sobie głowy czyj to symbol - na to przyjdzie pora później. Obejrzał się jeszcze w tył i zobaczył jak kolejne grupy jego chorągwi szturmują las, a drużyna Akiko osłania swoimi grotami tę, która była pod największym ostrzałem. 

            Poprawa organizacji podniosła morale drużyn, z jakich składała się chorągiew. Ta dowodzona przez kapitana Tao wbiegła już do lasu i metry dzieliły ich od kilkunastu wrogów. Sześciu łuczników szyło w nich strzałami, a za nimi stało około 10 mężczyzn gotowych do walki białą bronią.

- Do ataku! - rozkazał Len - Co najmniej jeden ma pozostać żywy! - ryknął kiedy byli już o kilka uderzeń serca od wroga.

            Tao ubrany był tego dnia lżej niż reszta wojska. Miał na sobie tylko szerokie, czarne spodnie i czerwony bezrękawnik. Każda strzała stanowiła dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo.

            Złotooki wyskoczył w górę i uniósł w górę miecz, ściskając go obojgiem dłoń. Lądując przed jednym z łuczników ciął z całych sił. Rozległ się chrzęst metalu i żelazny szyszak rozpadł się na pół, a po czole łucznika pociekła lepka krew. Pierwszy wróg tego dnia padł.

            Len nie miał czasu cieszyć się sukcesem, gdyż tuż przed nim znaleźli się dwaj żołnierze uzbrojeni w długie miecze i drewniane tarcze, na których namalowano te same skrzyżowane miecze na fioletowym tle, które były na sztandarze. Chłopak nie myślał długo tylko rzucił się po przekątnej w prawo - w tył. Oddalił się od wroga w porę, gdyż dwa miecze przecięły powietrze w miejscu, gdzie stał jeszcze kilka sekund temu.

            Czuł jak bije mu serce. Jeszcze nigdy nie robiło tego tak mocno jak teraz. Wiedział, że jeden zły ruch - moment nieuwagi lub zbytniej pewności siebie - i zginie. Chciał pożyć jeszcze wiele lat. Ten dzień nie może być jego ostatnim. Musi przeżyć nawet jeśli miałby się wycofać z walki i dowodzić swoimi podkomendnymi z dala.

            Wstał błyskawicznie na nogi. Jego ludzie walczyli z przeciwnikami. Co chwilę ktoś krzyczał głośno z bólu. Jeszcze częściej dudniły uderzenia mieczy i trzaski tarcz. Kilku mężczyzn już leżało na trawie. Len dostrzegł, że tylko jeden z nich nosi barwy Armii Rumlandzkiej.

            W jego stronę biegł kolejny rywal. Nad głową trzymał miecz. Nie miał tarczy, ani płytowej zbroi czy chociaż kolczugi. Ubrany był w lnianą koszulę i wełnianą szatę wierzchnią. Nad jednym ramieniem widniał kołczan. Typowy strzelec- ochotnik. Mógł być łatwym łupem, kiedy miało się kolczugę. W obecnej sytuacji nawet on mógł uśmiercić słynnego partyzanta. Mimo to Tao zdecydował się na ryzykowny manewr.

            Kiedy wróg był kilkadziesiąt centymetrów od niego zrobił szybki wymach w przód i pchnął mieczem w klatkę piersiową wroga. Tak jak się spodziewał, rozciął szatę i koszulę. Ostrze przebiło ciało łucznika. Krew bryznęła w każdą stronę. Jeszcze nim to nastąpiło Len wyszarpnął miecz. Odskoczył szybko w lewo, nie chcąc ryzykować, że opadający z nad głowy miecz pozbawi go życia. 

            Kolejny wróg martwy. Kiedy wstał z ziemi zobaczył, że jego drużyna rozbiła wrogą. Dwóch chłopaków z Westdamu celowało halabardy w jeńca. Kilku wojów ganiało wrogów, którzy uciekli w głąb lasu. Len oszacował, że ma tylko kilku rannych. Na glebie leżało kilka trupów wrogiej armii. 

- Roger - zawołał jednego z nowych żołnierzy- idź zobacz jak inne drużyny.
-Tak jest - odparł dwudziestokilkuletni szatyn i pobiegł w stronę innych potyczek.

            Rozkazał związać jeńców i pilnować ich. Sam zebrał pozostałych pięciu wojów i powrócił na drogę. Stamtąd miał już lepszy widok, na to co dzieje się na obrzeżach lasu, po obu stronach traktu.

            Kilka potyczek już się zakończyło, a kilka nowych się rozpoczęło pomiędzy zwycięzcami  starych. Pojedynczy zbrojni ścigali uciekinierów po lesie. Ciężko było wskazać, która strona wygrywa. W kilku punktach lasu stali halabardnicy strzegący jeńców. Przy jednym z nich złotooki zauważył Helgę i inne sanitariuszki. Widok jeńców podsunął mu pomysł.

            Zdecydował się uwolnić pojmanych towarzyszy broni. Miał do dyspozycji pięciu ludzi, ale pokonanych wrogów strzegło zwykle po dwoje lub troje halabardników - tak przynajmniej zauważył.

- Za mną! - wydał rozkaz.

            Znów biegł jak szalony, a za nim resztka jego drużyny. Otaczający go towarzysze broni wiedzieli już co chce osiągnąć. Jeden z nich wyprzedził kapitana, mimo że ubrany był w dużo cięższą kolczugę. To właśnie ten człowiek zaatakował jako pierwszy. Jego atak został z łatwością zablokowany. Wtedy dobiegł Len i jego ciosu nikt już nie zdołał zablokować - trafił idealnie tam gdzie chciał.

            Błyskawicznie rozprawili się z wartownikami. Len wydał rozkaz uwolnienia więźniów. Żołnierze porozcinali więzy krępujące swoich towarzyszy broni. Ośmioro wojowniczych i zdolnych ludzi odzyskało wolność.

            Po uwolnieniu ostatniego człowieka, Len zdał sobie sprawę, że bitwa zakończyła się. W okolicy nie było żadnego wrogiego żołnierza. Część jego ludzi wracała z lasu, a reszta gromadziła się już na drodze.

- Co się stało? - spytał stojącego w pobliżu Linescu.
- Uciekli - odpowiedział porucznik - goniliśmy ich, ale to na nic.
- Byli szybsi?
- Mieli ufortyfikowane pozycje i wsparcie łuczników.
- Jak to?
- W lesie znajduje się strażnica i niewielkie zabudowania wokół niej. Dodatkowo zbudowali też umocnienia wokół całego terenu strażnicy.
- Prowadź mnie tam - polecił Len - niech Akiko Namada dowodzi do czasu mojego powrotu - powiedział do innych wojaków.

            Linescu poprowadził go między drzewami, w głąb lasu. Z daleka nie widział żadnych fortyfikacji, ani strażnicy. Teraz im był bliżej, tym więcej widział. Wieżyczka miała około 10 metrów wysokości, co przy okolicznych sosnach i dębach pozwalało być trudnym do dojrzenia z dala. Obok strażnicy znajdowały się cztery budynki. Nie wiedział do czego mogą służyć.

            Osiemdziesiąt metrów od celu zatrzymali się. Linescu stwierdził, że będąc bliżej narażą się na strzały łuczników. Len przykucnął i skradał się bliżej. Ubrany w dużo cięższy strój Linescu, nie mógł iść za nim. Obiecał tylko nie przeszkadzać szefowi. W razie problemów miał wezwać wsparcie.

            Tymczasem Len skradał się co raz bliżej. Widział już dokładnie, że cały obszar strażnicy jest otoczony niewysokim nasypem, na którym umieszczono opadłe gałęzie, nieduże kamienie i kilka dużych konarów. Za nim znajdowali się pierwsi wrodzy żołnierze. Dalej były budynki. W strażnicy - w oknach - można było dojrzeć gotowych do strzelania łuczników. Poza wieżą znajdowały się tam z pewnością magazyn, noclegownia, mały budynek dowodzenia i coś czego przeznaczenia Len nie potrafił zidentyfikować. Wiedział, że takiego celu nie zdobędzie, gdyż łucznicy i umocnienia nie pozwolą mu na swobodę działań. Niepocieszony wrócił do swoich ludzi.

- Nie ma szans ich pobić - powiedział po powrocie - nie ma szans za dnia - dodał ku pokrzepieniu serc - idziemy nocą!

            Do zmroku zajmował się instruowanie ludzi o szczegółach planu - jaki opracował na poczekaniu. Do dyspozycji miał 83 żołnierzy. 13 dostało rozkaz pilnowania obozu, rannych i kilkorga jeńców. Resztę podzielił na 5 osobowe grupy. Żadna grupa nie miała pojęcia o tym, co Len rozkazał innym - poza tym kiedy uzyskają wsparcie.

            Z nadejściem ciemności wyruszyli. Poruszali się nie wywołując prawie żadnego hałasu. Dzięki temu mogli marzyć o uzyskaniu sukcesu.

            Przy nasypie nie natrafili na problemy. Cztery grupy z łatwością unieszkodliwiły nielicznych i sennych wartowników. Żaden nie ogłosił nawet alarmu. Świadczyło to o dużej demoralizacji wśród wroga. Wiedział on, iż jego sprawa jest już przegrana.

            Kolejne grupy zdobyły bez problemu budynki na prawo od strażnicy. Dopiero wtedy nastały ciężkie czasy. Łucznicy zaczęli nękać członków S.O.L.A.R strzałami, a z reszty budynków wyszli inni przeciwnicy. Okazało się, że w rękach kapitana Tao były spiżarnia i pawilon kuchenno- jadalny. W oknie małego budynku wodza strażnicy, ciemna postać w bladym świetle księżyca wykrzykiwała, piskliwym głosem rozkazy.

            Złotooki miał twardy orzech do zgryzienia. Rozkazał będącym pod ręką piątką zaatakować. Przez to nie miał żadnych odwodów - przez chwilę. Kiedy oddelegowane do walki piątki starły się z obrońcami, do Lena przybyły te odpowiedzialne za wejście na teren placówki. Kolejne dwie obsadzały zdobyte budynki. Tao rozkazał połową nowoprzybyłych wzmocnić załogi, a reszcie rozpocząć szturm bezpośrednio na centrum oporu - strażnicę.

            W między czasie obrońcy wycofali się do pozostającego w ich rękach budynku. Jedna z piątek Lena zdobyła wcześniej mały budynek dowódcy, ale jego mieszkaniec zdołał uciec. W szybkich szacunkach kapitana stało się jasne, że przed jego przybyciem sporo ilość wrogów odeszła stąd. Rozkazał przerwać walkę o strażnicę.

            Rozlokował swoich po trzech budynkach. Cały czas nękali ich wrodzy łucznicy, którzy jednak strzelali coraz rzadziej. Ewidentnie kończyły im się strzały i chęci. Krótko po północy dowódca załogi strażnicy złożył Lenowi kapitulację. Tao zyskał 40 kolejnych więźniów.