Rozdział 19
Lis i wilk
Listopadowa
pogoda płatała figle wszystkim trudniącym się przepowiadaniem niej. W ostatnim
tygodniu miesiąca na przemian padał rzęsisty deszcz i świeciło niemal letnie
słońce. Temperatura nadal utrzymywała się na poziomie około 20 stopni. Liście
dzielnie trzymały się gałęzi i ani myślały żeby spaść.
Len
wraz ze swoim już 25 osobowym oddziałem kwaterował do końca listopada w małej
wiosce, na wschód od miejsca ostatniej potyczki. Przez ten czas zajmował się
doszkalaniem zdrowych już żołnierzy i leczeniem rannych.
Miejscowi
wieśniacy odnosili się do żołnierzy z szacunkiem, darząc ich wyraźną sympatią.
Przyczyny takiego zachowania nadal były nie zrozumiałe dla Lena. Z tego co
słyszał mieszkańcy wsi tylko do jego oddziału odnosili się z takimi pozytywnymi
emocjami, do reszty zwracali się niechętnie, a czasami nawet i wrogo. Chłopak
wiele razy myślał z czego to wynika. On sam jeśli nie musiał nie odzywał się -
zostawił to najbardziej zaufanym współpracownikom. Linescu i Babinescu nie
mówili nigdy więcej niż sam im kazał. Zagadka została rozwiązana, dopiero po
kilku dniach stacjonowania w obecnej kwaterze.
- Panicz myśli dlaczego tak nas
lubią? - odezwał się Linescu, kiedy przebywał w namiocie szefa z nim i Józefem.
- Tak.
- Odpowiedź jest prosta - zaczął
Linescu - nie grabimy, nie palimy, nie gwałcimy, najwyżej panicz czasem grozi,
ale nigdy nic poza tym.
- I to wystarczy? - spytał
zdziwiony Tao.
- Jasne - odpowiedzieli mu jednym
głosem podwładni.
- Po wsiach krążą plotki, w których
porównują panicza do lisa - dodał Józef.
- A to dlaczego?
- Bo sprytem i zasadzkami bijemy
lepiej uzbrojone i liczniejsze chorągwie.
- Całkiem jak lis - dorzucił
mimochodem Linescu.
- Wolę wilki - odpowiedział
zadziornie Tao.
***
Twierdza
Dzikie Pola górowała nad rozległymi polami i łąkami, które ją otaczały. Wśród
miejscowych mówiono, że przy dobrze dowodzącym obroną oficerem nie da się jej
zdobyć. Ludzie coraz częściej zastanawiali się jaki jest pod tym względem
obecny namiestnik. Każdy chłop na okolicznym polu wiedział już, że tzw.
"armia rodowa" idzie oblegać Dzikie Pola. Załoga była nieliczna, a
namiestnik pogrążony w żalu. Wydawało się, że nie będzie w stanie zając sie
czymkolwiek innym niż poszukiwania syna, a jednak za sprawą główno dowodzącego
"armii książęcej" generała Abramescu, pułkownik van Nicolescu
porzucił na dogodniejszy termin poszukiwania syna.
Pod
sam koniec listopada istotnie pod twierdzę podeszły wrogie wojska. Pułkownik
zarządził powszechną mobilizacje okolicznej ludności już kilka dni wcześniej,
wobec czego do umocnień nadeszło około 50 ochotników. Łącznie siły obrońców
miały stanowić 850 żołnierzy. Namiestnik zdawał sobie sprawę z tego, że jego
podwładni są zbyt mało liczni żeby ocalić się. Według informacji zwiadowców
"armia rodowa" podeszła pod twierdze w sile 10 - 15 tysięcy ludzi.
Namiestnik zadecydował o tym jak się bronić dzień przed tym. Stu ludzi miało
bronić palisady przed twierdzą. 500 stacjonować na murach, a reszta stanowić
rezerwę do szybkiego podesłania w miejsca, gdzie potrzebowano najbardziej
wsparcia.
Pierwszego
dnia oblężenia van Nicolescu siedział w swoim gabinecie i oczekiwał na raporty
dwójki zwiadowców, które miały pozwolić mu poprowadzić zwycięską obronę.
Pułkownik czekał zniecierpliwiony i bardzo zirytowany. Wywiadowcy spóźniali się
już 2 godziny, wreszcie około 12 pojawił się pierwszy z nich.
Zwiadowcą
był wysoki, blondyn o ostrych rysach twarzy. Chłopak okazał się bardzo młodą
postacią. Szpieg podszedł do biórka namiestnika dostojnym, aczkolwiek
nonszalanckim krokiem.
- Co masz do powiedzenia? - spytał
namiestnik.
- W lasach, w pobliżu Centrdamu grasuje
niezależny oddział - zaraportował blondyn - mamy ciekawe informację kto dowodzi
tymi "lisami" jak ich wieśniaki nazywają. Wie pan kto?
- Mów...
- Len Tao - odpowiedział - ostatnio
rozbił 100 osobową chorągiew naszych wojsk.
- A to skurwysyn jebany! - ryknął
pułkownik.
- Dokładnie.
- Masz coś jeszcze? - spytał
pułkownik.
- Nie.
- To spierdalaj - rozkazał van
Nicolescu.
Wizyta
pierwszego zwiadowcy wywołała wybuch niepohamowanego gniewu. Na sam początek
rozkazał wykonać wyrok śmierci. Wieść ta rozniosła sie w mgnieniu oka po całej
okolicy. Od pory ogłoszenia wyroku na Lena, nikt nie śmiał się wejść do
gabinetu namiestnika. Pierwszym, który się odważył był drugi zwiadowca. Tym
razem okazał się nim niski, brunet o ciemnych oczach i krępej sylwetce.
- Co masz do powiedzenia?
- 1- do 15 tysięcy wojów otacza
twierdze. Nie ma drogi ucieczki - raportował brunet - według planów ich
dowództwa chcą zdobyć twierdzę w tydzień ewentualnie mogą przedłużyć oblężenie
nawet do połowy roku. Nie śpieszą się, bo wygrywają. Mogą nawet czekać wokół
palisady i pozwolić nam wyzdychać z głodu.
- To wszystko?
- Tak panie pułkowniku
***
W
ostatnich dniach listopada Len zarządził powiększenie oddziału do 30 lub 40
osób - przy korzystnych warunkach. W tym celu podzielił drużynę na trzy
formacje. Pierwszą dowodził Babinescu i miał do dyspozycji 10 ludzi. Za zadanie
otrzymali werbunek chłopów z okolicznych pól. Drugą dowodził Linescu i również
prowadził dziesięć żołnierzy do pobliskiej wioski. Sam Len zabrał pozostałych
5, wszystkie zapasy żywności i broni oraz namioty i udal się z nimi w głąb lasu
w celu uszykowania obozowiska.
Pięcioro
żołnierzy niosło kilkanaście toreb i plecaków, natomiast Len taszczył zaledwie
swój tobołek i kilka sztuk zapasowych pik i dwie szable w pochwach. Będąc
jeszcze w świecie, z którego pochodził często nosił kilkanaście torebek, a
raczej toreb z zakupami swojej siostry - June. W tym świecie odpoczywał od jej
nadopiekuńczości, przesadnej troski i przestrzegania straszliwie wyczerpujących
ćwiczeń jakie mu zadała. Pamiętał, że zawsze był z nią blisko i potrafili się kontaktować
bez wypowiadania słów na głos. Teraz wobec braku siostry odczuwał pewną
tęsknotę, której nie potrafił zwalczyć, ale też nie umiał, a raczej nie chciał
się do tego przyznać przed samym sobą.
***
Tamara
i siostry Namada wędrowały coraz bardziej na południe gdzie nie ścigane przez
nikogo zaczęły rozglądać się za spokojną kryjówką na czas wojny i ewentualny
przerzut za granicę, gdzie będą mogły w większym spokoju dalej żyć i ewentualnie powrócić do Rumlandii po
wojnie. Ich ucieczka trwała tak długo, że sama nie zdawały sobie sprawy jak
długo trwała. Tułaczka zmieniła je - najbardziej Tamarę. Dziewczyna stała się
bardziej śmiała - w towarzystwie znanych sobie osób. Nie zawstydzała się po
praktycznie każdej swojej wypowiedzi. Od czasu do czasu brała udział w naradach
sióstr, kiedy te decydowały, w którą stronę dalej podążyć.
Kiedy
ostatni raz zatrzymały się na polanie pośród stepów same nie wiedziały dlaczego
zamiast na południe poszły ponownie bardziej na północ. Akiko i Ayumi
dyskutowały bardzo zawzięcie jak to możliwe, a Tamara siedziała cicho i tylko
się przysłuchiwała - do czasu.
- Słuchajcie - przerwała dyskusję
sióstr - myślę... myślę że powinniśmy wejść do najbliższego miasta -
napotykając pytające spojrzenie sióstr dodała - jesteśmy na południu, a tu jak
narazie nikt z nikim nie walczy, a poza
tym są wrogo nastawieni do tych złych ludzi...
- złych ludzi? - przerwała jej
Akiko.
- Goniących nas - wyjaśniła lekko
speszona Tamara.
- W sumie to masz rację - wtrąciła
się Ayumi.
- Serio?
- Serio, serio - odpowiedziała
Ayumi - tam zaczerpniemy informacji, a przy okazji znajdziemy kogoś chętnego do
pomocy nam w ucieczce.
- Wobec tego postanowione -
zakomenderowała Akiko - idziemy na wschód, tam było kiedyś miasto... O ile
dobrze pamiętam - dodała po chwili.
- A to nie było na zachód? -
spytała niedowierzając Ayumi.
- Niech na młoda prowadzi -
stwierdziła starsza siostra.
- Że ja? - zapytała najmłodsza
dziewczyna.
- Tak - odparły siostry, jednym chórem.
Tamara
nie odpowiedziała już nic tylko obróciła się w stronę przeciwną do zachodzącego
słońca i poszła przez las. Siostry Namada szły o krok za nią. Podążały wąską,
leśną ścieżką pomiędzy starymi dębami i smukłymi sosnami. Godzinę potem las
rozrzedził się i ich oczom ukazało się największe zabudowanie - jakie do tej
pory Tamara widziała w Międzymorzu.
Było
to ogromne miasto. W całości otoczone wysokim na około 3 metry murem. W regularnych
odstępach znajdowały się niewysokie strzeliste wieżyczki, na których znajdowały
się stanowiska łuczników. Na murach pomiędzy nimi stało zwykle dwóch żołnierzy.
Nad bramami było ich pięciu, a przed stała dodatkowa para pikinierów.
Żołnierze
ubrani byli w stalowo szare zbroje, zakrywające klatkę piersiową, brzuch plecy,
ramiona i fragmenty nóg z brązowymi wykończeniami z materiału - w miejscach
gdzie nie było metalu. Na głowach mieli założone ciemnoszare szyszaki.
Stojąc
około stu metrów od bram miasta, dziewczyny mogły zaobserwować rozmaite budynki
wewnątrz murów. Pomiędzy budynkami, a murem było jeszcze sporo wolnej przestrzeni
na dalszą budowę budynków, w rozrastającym się mieście. Z daleka było widać wysokie kamienice z dużymi
oknami i wykończeniami w kształcie łuków, duże kwadratowe budynki - za pewne
fabryk - małe budynki pod samymi murami - miejskiej biedoty i rozległe wille
najbogatszych mieszczan. Kolorowe dachy domów tych ostatnich wyglądały niczym olbrzymi,
leżący na nierównym terenie - miejski witraż.
Kobiety
podeszły bliżej i zostały zatrzymane przez opuszczone - nagle - piki
wartowników. Przestraszyły się, ale zaryzykowały podejść bliżej:
- STAĆ! - ryknął pikinier.
- Wy kto? - spytał drugi.
- Siostry Namada i Tamara -
oznajmiła Ayumi.
- Po co idziecie do Amsteresztu? -
spytał wartownik.
- Uciekamy przed pułkownikiem van
Nicolescu - wyjaśniła Akiko - resztę powiemy waszemu przywódcy lub innej osobie
wyższej rangą.
Na
ostatnie słowa strażnicy spojrzeli na siebie i dłuższą chwile byli cicho. Żadna
kobieta nie przerwała milczenia. Po chwili odezwał się pierwszy pikinier:
- Idźcie prosto - oznajmił - tam
spotkacie tak samo jak my ubranego wartownika, tylko że zamiast hełmu ma
kaptur. To porucznik - wyjaśnił wartownik - on was zaprowadzi dalej.
- Dziękujemy - odrzekła Akiko i
poszły dalej.
Siostry,
a wraz z nimi Tamara przekroczył progi Stepdamu i brukowaną ulicą weszły na
duży plac za bramą, gdzie znajdowało się małe targowisko dla podróżnych.
Znajdowały się tam trzy stragany. Na pierwszym handlowano żywnością i napojami,
na drugim przedmiotami przydającymi się w trasie jak np. piersiówki, bukłaki,
śpiwory, namioty itp. Z kolei na ostatnim handlowano mapami, medykamentami i
opatrunkami.
Za
placem targowym stał żołnierz opisywany przez wartowników - porucznik. Był to
wysoki mężczyzna, krępej budowy i sporej ilości mięśni - co zdradzały
uwypuklenia na materiale okrywającym bicepsy i resztę rąk żołnierza.
Kobiety
podeszły do niego szybkim krokiem i ustawiły się wokół niego. Mężczyzna zdawał
się nie być speszony nic, a nic tym widokiem.
- Czego chcecie?! - warknął
nieprzyjemnie.
- Wartownik powiedział nam, że pan
porucznik może nas dalej zaprowadzić - odrzekła uprzejmie Akiko.
-
Po chuj? - syknął porucznik - i gdzie dalej?
- Uciekamy przed pułkownikiem van
Nicolescu - oznajmiła z dumą w głosie Namada.
- Ach tak - zamyślił się żołnierz -
idziemy dalej, chodźcie!
Szedł
szybko - tak szybko że kobiety ledwo mogły za nim nadążyć. Tamara biegła by móc
dotrzymać im kroku. W mgnieniu oka dostali się do przedmieść, zamieszkiwanych
przez margines miejskiego społeczeństwa. Po kilkudziesięciu metrach małe
budynki zostały zastąpione przez coraz większe, aż w końcu przechodzili - a
Tamara przebiegała - pomiędzy dużymi fabrykami i willami ich właścicieli oraz
szlachty zamieszkałej w mieście. Zatrzymali się przed jednym z pałaców.
- W Amstereszcie są trzy pałace -
warknął porucznik - jeden księżniczki, drugi rodziny jej męża, a ostatni należy
do rodu van Petrescu. Reszta dużych domów to wille mieszczan. Idziemy do księżniczki,
wiec zachowywać się godnie, bo jak nie to do kata!
- Tak jest - odparły chórem
kobiety.
Przekroczyły
kamienny mur, otaczający pałac - taki sam mur otaczał całe miasto. Mur
otaczający pałac nie miał bramy, a jedynie dwumetrową przerwę między cegłami. Z
obu jej stron stało dwóch kolejnych pikinierów, którzy wykonali gest jakby
chcieli się odezwać, ale wobec podniesionej dłoni porucznika, wykonali tylko
salut i kontynuowali swoją wartę. Za murem był duży park. Kamienna ścieżka
prowadziła do pałacu, a obok niej rosły krzewy róż i innych kolorowych kwiatów.
Dalej na boki była już tylko idealnie zielona trawa, po której spacerowało
kilka pawi i rosło kilka samotnych akacji.
Dziewczyny
szły prosto podziwiając park. Porucznik nie pozwolił im podziwiać widoków zbyt
długo. Szybkim korkiem doprowadził interesantki
do pałacowych wrót. Były to potężne dębowe drzwi, z małym wizjerem na
wysokości oczu przeciętnego człowieka i drewnianą kołatką. Sam pałac od
zewnątrz wykonany był z białego marmuru, w którym znajdowały się duże i
ozdobnie wykonane okna.
Porucznik
zakołatał do drzwi, a te po kilku sekundach zostały otworzone przez młodego mężczyznę
w białej koszuli i czarnych spodniach. Był to średniego wzrostu, szatyn o
zielonych oczach. Na dłonie założone miał białe rękawiczki.
- Czym mogę panu porucznikowi
służyć? - spytał lokaj.
- Panie do księżniczki i króla
Marca.
- Proszę wchodzić - rzekł szarmancko
szatyn - zaprowadzę panie przed oblicze króla.
- Dziękujemy - odpowiedziały
kobiety.
Zaproszone
gestem, weszły do środka. W oczy z daleka rzucał się przepych, wykończeń
pałacu. Z sufitu zwisały srebrne świeczniki. Na ścianach wisiały portrety
przodków damy z królewskiego rodu. Pomiędzy nimi znajdowały się pejzaże. Za
każdym oknem stała zbroja, rzeźba lub donica z kwiatami - obiekty te rytmicznie
się powtarzały.
Lokaj
zaprowadził kobiety do jednej z komnat, znajdujących się za długim korytarzem.
Była to mała sala. Większość miejsca w niej zajmował duży stół, a na krzesłach
wokół niego siedziało sześć postaci. Pierwszą była młoda, na oko
dwudziestokilkuletnia księżniczka. Ubrana w długą seledynową suknię, gładziła
swoje blond włosy i patrzyła bystrymi, piwnymi oczyma na przybyszki. Obok niej
siedział jej mąż Marc. Mężczyzna miał czarne włosy i takie same, bujne wąsy i
krótko przystrzyżoną bródkę. Ubrany był w trójkolorowy strój, czerwono- żółto -
niebieski. W dłoni trzymał buławę, z rubinem wbitym w sam jego czubek.
Pozostałymi osobami było troje siwych wojskowych i piękna, młoda brunetka.
Ubrana w bladoróżową suknię, która świetnie kontrastowała z czarnymi oczami,
ukrytymi za okularami o takim samym kolorze oprawek. Jej spojrzeniu nie sposób
było się oprzeć, było głębokie i intensywne.
- Królu, jaśnie pani - przemówił
lokaj - panowie generałowie, panno Wiktorio... Przyprowadzam przed wasze
oblicze trójkę uciekinierek. Skąd przybywają nie wiem - rzekł lekko zawstydzony
- wiem, natomiast przed kim uciekają - tu zrobił pauzę - ściga je pułkownik van
Nicolescu, służący braciom jaśnie pani - zakończył.
- Dziękujemy - odezwała się córka
zmarłego monarchy - możesz odejść Igorze.
Lokaj
skłonił się nisko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Tamara rzuciła okiem na leżącą na stole - przed mężem królewny - tarczę. Wygrawerowany na niej był wilk. Z jakiegoś powodu wydał się jej optymistyczną wróżbą - przed zbliżającą się rozmową. Skojarzył się jej z pewnym bardzo bliskim przyjacielem - jedynym w tej krainie.
- Kim jesteście? - spytał mąż
księżniczki.
- Ayumi i Akiko
Namada oraz Tamara Tamao - Ayumi przedstawiła siebie i swoje towarzyszki.
-
Dlaczego ściga was Nicolescu? - dopytał król.
-
Przeprowadziłyśmy na niego nieudany zamach i musiałyśmy uciekać - wyjaśniła Akiko.
-
To wy stoicie za zamachem w Dzikich Polach? - spytał jeden z wojskowych.
-
Tak - odpowiedziała stanowczo Akiko - ja i siostra.
-
Pomysł godny pochwały, lecz nie udany - stwierdził beznamiętnie drugi.
-
Mniejsza z tym - wtrącił zniecierpliwiony pretendent do tronu - po której
stronie stoicie?
-
Żadnej - wyszeptała Tamara.
-
Jeszcze żadnej - poprawiła ją Akiko.
-
Dołączcie do mnie - powiedział Marc.
-
Wybacz wasza miłość - zaczęła Ayumi - ale nie jesteśmy obywatelkami tego kraju.
Ja i siostra pochodzimy z Ordy - wyjaśniła.
-
To w niczym nie przeszkadza - zapewnił trzeci generał.
-
Pomyślcie nad tym - dodała księżniczka.
-
Jesteś z Twierdzy Dzikie Pola, tak? - spytał Marc Tamary.
-
Taak - wybąkała
-
Czy znasz wojownika znanego jako Len Tao?
Kobiety spojrzały na siebie.
Oczy sióstr skierowały sie w źrenice młodszej przyjaciółki. Patrzyły tak
chwilę, po czym Tamara skinęła głową. Bała się spojrzeć w oczy przyszłego - być
może - monarchy.