piątek, 16 sierpnia 2013

19. Lis i wilk



Rozdział 19
Lis i wilk

                    Listopadowa pogoda płatała figle wszystkim trudniącym się przepowiadaniem niej. W ostatnim tygodniu miesiąca na przemian padał rzęsisty deszcz i świeciło niemal letnie słońce. Temperatura nadal utrzymywała się na poziomie około 20 stopni. Liście dzielnie trzymały się gałęzi i ani myślały żeby spaść. 

                    Len wraz ze swoim już 25 osobowym oddziałem kwaterował do końca listopada w małej wiosce, na wschód od miejsca ostatniej potyczki. Przez ten czas zajmował się doszkalaniem zdrowych już żołnierzy i leczeniem rannych. 

                    Miejscowi wieśniacy odnosili się do żołnierzy z szacunkiem, darząc ich wyraźną sympatią. Przyczyny takiego zachowania nadal były nie zrozumiałe dla Lena. Z tego co słyszał mieszkańcy wsi tylko do jego oddziału odnosili się z takimi pozytywnymi emocjami, do reszty zwracali się niechętnie, a czasami nawet i wrogo. Chłopak wiele razy myślał z czego to wynika. On sam jeśli nie musiał nie odzywał się - zostawił to najbardziej zaufanym współpracownikom. Linescu i Babinescu nie mówili nigdy więcej niż sam im kazał. Zagadka została rozwiązana, dopiero po kilku dniach stacjonowania w obecnej kwaterze.

- Panicz myśli dlaczego tak nas lubią? - odezwał się Linescu, kiedy przebywał w namiocie szefa z nim i Józefem.
- Tak.
- Odpowiedź jest prosta - zaczął Linescu - nie grabimy, nie palimy, nie gwałcimy, najwyżej panicz czasem grozi, ale nigdy nic poza tym.
- I to wystarczy? - spytał zdziwiony Tao.
- Jasne - odpowiedzieli mu jednym głosem podwładni.
- Po wsiach krążą plotki, w których porównują panicza do lisa - dodał Józef.
- A to dlaczego?
- Bo sprytem i zasadzkami bijemy lepiej uzbrojone i liczniejsze chorągwie.
- Całkiem jak lis - dorzucił mimochodem Linescu.
- Wolę wilki - odpowiedział zadziornie Tao.

***

                    Twierdza Dzikie Pola górowała nad rozległymi polami i łąkami, które ją otaczały. Wśród miejscowych mówiono, że przy dobrze dowodzącym obroną oficerem nie da się jej zdobyć. Ludzie coraz częściej zastanawiali się jaki jest pod tym względem obecny namiestnik. Każdy chłop na okolicznym polu wiedział już, że tzw. "armia rodowa" idzie oblegać Dzikie Pola. Załoga była nieliczna, a namiestnik pogrążony w żalu. Wydawało się, że nie będzie w stanie zając sie czymkolwiek innym niż poszukiwania syna, a jednak za sprawą główno dowodzącego "armii książęcej" generała Abramescu, pułkownik van Nicolescu porzucił na dogodniejszy termin poszukiwania syna.

                    Pod sam koniec listopada istotnie pod twierdzę podeszły wrogie wojska. Pułkownik zarządził powszechną mobilizacje okolicznej ludności już kilka dni wcześniej, wobec czego do umocnień nadeszło około 50 ochotników. Łącznie siły obrońców miały stanowić 850 żołnierzy. Namiestnik zdawał sobie sprawę z tego, że jego podwładni są zbyt mało liczni żeby ocalić się. Według informacji zwiadowców "armia rodowa" podeszła pod twierdze w sile 10 - 15 tysięcy ludzi. Namiestnik zadecydował o tym jak się bronić dzień przed tym. Stu ludzi miało bronić palisady przed twierdzą. 500 stacjonować na murach, a reszta stanowić rezerwę do szybkiego podesłania w miejsca, gdzie potrzebowano najbardziej wsparcia. 

                    Pierwszego dnia oblężenia van Nicolescu siedział w swoim gabinecie i oczekiwał na raporty dwójki zwiadowców, które miały pozwolić mu poprowadzić zwycięską obronę. Pułkownik czekał zniecierpliwiony i bardzo zirytowany. Wywiadowcy spóźniali się już 2 godziny, wreszcie około 12 pojawił się pierwszy z nich. 

                    Zwiadowcą był wysoki, blondyn o ostrych rysach twarzy. Chłopak okazał się bardzo młodą postacią. Szpieg podszedł do biórka namiestnika dostojnym, aczkolwiek nonszalanckim krokiem.

- Co masz do powiedzenia? - spytał namiestnik.
- W lasach, w pobliżu Centrdamu grasuje niezależny oddział - zaraportował blondyn - mamy ciekawe informację kto dowodzi tymi "lisami" jak ich wieśniaki nazywają. Wie pan kto?
- Mów...
- Len Tao - odpowiedział - ostatnio rozbił 100 osobową chorągiew naszych wojsk.
- A to skurwysyn jebany! - ryknął pułkownik.
- Dokładnie.
- Masz coś jeszcze? - spytał pułkownik.
- Nie.
- To spierdalaj - rozkazał van Nicolescu.

                    Wizyta pierwszego zwiadowcy wywołała wybuch niepohamowanego gniewu. Na sam początek rozkazał wykonać wyrok śmierci. Wieść ta rozniosła sie w mgnieniu oka po całej okolicy. Od pory ogłoszenia wyroku na Lena, nikt nie śmiał się wejść do gabinetu namiestnika. Pierwszym, który się odważył był drugi zwiadowca. Tym razem okazał się nim niski, brunet o ciemnych oczach i krępej sylwetce.

- Co masz do powiedzenia?
- 1- do 15 tysięcy wojów otacza twierdze. Nie ma drogi ucieczki - raportował brunet - według planów ich dowództwa chcą zdobyć twierdzę w tydzień ewentualnie mogą przedłużyć oblężenie nawet do połowy roku. Nie śpieszą się, bo wygrywają. Mogą nawet czekać wokół palisady i pozwolić nam wyzdychać z głodu.
- To wszystko?
- Tak panie pułkowniku

***

                    W ostatnich dniach listopada Len zarządził powiększenie oddziału do 30 lub 40 osób - przy korzystnych warunkach. W tym celu podzielił drużynę na trzy formacje. Pierwszą dowodził Babinescu i miał do dyspozycji 10 ludzi. Za zadanie otrzymali werbunek chłopów z okolicznych pól. Drugą dowodził Linescu i również prowadził dziesięć żołnierzy do pobliskiej wioski. Sam Len zabrał pozostałych 5, wszystkie zapasy żywności i broni oraz namioty i udal się z nimi w głąb lasu w celu uszykowania obozowiska.

                    Pięcioro żołnierzy niosło kilkanaście toreb i plecaków, natomiast Len taszczył zaledwie swój tobołek i kilka sztuk zapasowych pik i dwie szable w pochwach. Będąc jeszcze w świecie, z którego pochodził często nosił kilkanaście torebek, a raczej toreb z zakupami swojej siostry - June. W tym świecie odpoczywał od jej nadopiekuńczości, przesadnej troski i przestrzegania straszliwie wyczerpujących ćwiczeń jakie mu zadała. Pamiętał, że zawsze był z nią blisko i potrafili się kontaktować bez wypowiadania słów na głos. Teraz wobec braku siostry odczuwał pewną tęsknotę, której nie potrafił zwalczyć, ale też nie umiał, a raczej nie chciał się do tego przyznać przed samym sobą.

***

                    Tamara i siostry Namada wędrowały coraz bardziej na południe gdzie nie ścigane przez nikogo zaczęły rozglądać się za spokojną kryjówką na czas wojny i ewentualny przerzut za granicę, gdzie będą mogły w większym spokoju dalej  żyć i ewentualnie powrócić do Rumlandii po wojnie. Ich ucieczka trwała tak długo, że sama nie zdawały sobie sprawy jak długo trwała. Tułaczka zmieniła je - najbardziej Tamarę. Dziewczyna stała się bardziej śmiała - w towarzystwie znanych sobie osób. Nie zawstydzała się po praktycznie każdej swojej wypowiedzi. Od czasu do czasu brała udział w naradach sióstr, kiedy te decydowały, w którą stronę dalej podążyć.

                    Kiedy ostatni raz zatrzymały się na polanie pośród stepów same nie wiedziały dlaczego zamiast na południe poszły ponownie bardziej na północ. Akiko i Ayumi dyskutowały bardzo zawzięcie jak to możliwe, a Tamara siedziała cicho i tylko się przysłuchiwała - do czasu.

- Słuchajcie - przerwała dyskusję sióstr - myślę... myślę że powinniśmy wejść do najbliższego miasta - napotykając pytające spojrzenie sióstr dodała - jesteśmy na południu, a tu jak narazie nikt  z nikim nie walczy, a poza tym są wrogo nastawieni do tych złych ludzi...
- złych ludzi? - przerwała jej Akiko.
- Goniących nas - wyjaśniła lekko speszona Tamara.
- W sumie to masz rację - wtrąciła się Ayumi.
- Serio?
- Serio, serio - odpowiedziała Ayumi - tam zaczerpniemy informacji, a przy okazji znajdziemy kogoś chętnego do pomocy nam w ucieczce.
- Wobec tego postanowione - zakomenderowała Akiko - idziemy na wschód, tam było kiedyś miasto... O ile dobrze pamiętam - dodała po chwili.
- A to nie było na zachód? - spytała niedowierzając Ayumi.
- Niech na młoda prowadzi - stwierdziła starsza siostra.
- Że ja? - zapytała najmłodsza dziewczyna.
- Tak - odparły siostry, jednym chórem. 

                    Tamara nie odpowiedziała już nic tylko obróciła się w stronę przeciwną do zachodzącego słońca i poszła przez las. Siostry Namada szły o krok za nią. Podążały wąską, leśną ścieżką pomiędzy starymi dębami i smukłymi sosnami. Godzinę potem las rozrzedził się i ich oczom ukazało się największe zabudowanie - jakie do tej pory Tamara widziała w Międzymorzu. 

                    Było to ogromne miasto. W całości otoczone wysokim na około 3 metry murem. W regularnych odstępach znajdowały się niewysokie strzeliste wieżyczki, na których znajdowały się stanowiska łuczników. Na murach pomiędzy nimi stało zwykle dwóch żołnierzy. Nad bramami było ich pięciu, a przed stała dodatkowa para pikinierów.

                    Żołnierze ubrani byli w stalowo szare zbroje, zakrywające klatkę piersiową, brzuch plecy, ramiona i fragmenty nóg z brązowymi wykończeniami z materiału - w miejscach gdzie nie było metalu. Na głowach mieli założone ciemnoszare szyszaki.

                    Stojąc około stu metrów od bram miasta, dziewczyny mogły zaobserwować rozmaite budynki wewnątrz murów. Pomiędzy budynkami, a murem było jeszcze sporo wolnej przestrzeni na dalszą budowę budynków, w rozrastającym się mieście. Z  daleka było widać wysokie kamienice z dużymi oknami i wykończeniami w kształcie łuków, duże kwadratowe budynki - za pewne fabryk - małe budynki pod samymi murami - miejskiej biedoty i rozległe wille najbogatszych mieszczan. Kolorowe dachy domów tych ostatnich wyglądały niczym olbrzymi, leżący na nierównym terenie - miejski witraż.

                    Kobiety podeszły bliżej i zostały zatrzymane przez opuszczone - nagle - piki wartowników. Przestraszyły się, ale zaryzykowały podejść bliżej:

- STAĆ! - ryknął pikinier.
- Wy kto? - spytał drugi.
- Siostry Namada i Tamara - oznajmiła Ayumi.
- Po co idziecie do Amsteresztu? - spytał wartownik.
- Uciekamy przed pułkownikiem van Nicolescu - wyjaśniła Akiko - resztę powiemy waszemu przywódcy lub innej osobie wyższej rangą.

                    Na ostatnie słowa strażnicy spojrzeli na siebie i dłuższą chwile byli cicho. Żadna kobieta nie przerwała milczenia. Po chwili odezwał się pierwszy pikinier:

- Idźcie prosto - oznajmił - tam spotkacie tak samo jak my ubranego wartownika, tylko że zamiast hełmu ma kaptur. To porucznik - wyjaśnił wartownik - on was zaprowadzi dalej.
- Dziękujemy - odrzekła Akiko i poszły dalej.

                    Siostry, a wraz z nimi Tamara przekroczył progi Stepdamu i brukowaną ulicą weszły na duży plac za bramą, gdzie znajdowało się małe targowisko dla podróżnych. Znajdowały się tam trzy stragany. Na pierwszym handlowano żywnością i napojami, na drugim przedmiotami przydającymi się w trasie jak np. piersiówki, bukłaki, śpiwory, namioty itp. Z kolei na ostatnim handlowano mapami, medykamentami i opatrunkami. 

                    Za placem targowym stał żołnierz opisywany przez wartowników - porucznik. Był to wysoki mężczyzna, krępej budowy i sporej ilości mięśni - co zdradzały uwypuklenia na materiale okrywającym bicepsy i resztę rąk żołnierza.

                    Kobiety podeszły do niego szybkim krokiem i ustawiły się wokół niego. Mężczyzna zdawał się nie być speszony nic, a nic tym widokiem.

- Czego chcecie?! - warknął nieprzyjemnie.
- Wartownik powiedział nam, że pan porucznik może nas dalej zaprowadzić - odrzekła uprzejmie Akiko.
-  Po chuj? - syknął porucznik - i gdzie dalej?
- Uciekamy przed pułkownikiem van Nicolescu - oznajmiła z dumą w głosie Namada.
- Ach tak - zamyślił się żołnierz - idziemy dalej, chodźcie!

                    Szedł szybko - tak szybko że kobiety ledwo mogły za nim nadążyć. Tamara biegła by móc dotrzymać im kroku. W mgnieniu oka dostali się do przedmieść, zamieszkiwanych przez margines miejskiego społeczeństwa. Po kilkudziesięciu metrach małe budynki zostały zastąpione przez coraz większe, aż w końcu przechodzili - a Tamara przebiegała - pomiędzy dużymi fabrykami i willami ich właścicieli oraz szlachty zamieszkałej w mieście. Zatrzymali się przed jednym z pałaców.

- W Amstereszcie są trzy pałace - warknął porucznik - jeden księżniczki, drugi rodziny jej męża, a ostatni należy do rodu van Petrescu. Reszta dużych domów to wille mieszczan. Idziemy do księżniczki, wiec zachowywać się godnie, bo jak nie to do kata!
- Tak jest - odparły chórem kobiety.

                    Przekroczyły kamienny mur, otaczający pałac - taki sam mur otaczał całe miasto. Mur otaczający pałac nie miał bramy, a jedynie dwumetrową przerwę między cegłami. Z obu jej stron stało dwóch kolejnych pikinierów, którzy wykonali gest jakby chcieli się odezwać, ale wobec podniesionej dłoni porucznika, wykonali tylko salut i kontynuowali swoją wartę. Za murem był duży park. Kamienna ścieżka prowadziła do pałacu, a obok niej rosły krzewy róż i innych kolorowych kwiatów. Dalej na boki była już tylko idealnie zielona trawa, po której spacerowało kilka pawi i rosło kilka samotnych akacji.

                    Dziewczyny szły prosto podziwiając park. Porucznik nie pozwolił im podziwiać widoków zbyt długo. Szybkim korkiem doprowadził interesantki  do pałacowych wrót. Były to potężne dębowe drzwi, z małym wizjerem na wysokości oczu przeciętnego człowieka i drewnianą kołatką. Sam pałac od zewnątrz wykonany był z białego marmuru, w którym znajdowały się duże i ozdobnie wykonane okna. 

                    Porucznik zakołatał do drzwi, a te po kilku sekundach zostały otworzone przez młodego mężczyznę w białej koszuli i czarnych spodniach. Był to średniego wzrostu, szatyn o zielonych oczach. Na dłonie założone miał białe rękawiczki.

- Czym mogę panu porucznikowi służyć? - spytał lokaj.
- Panie do księżniczki i króla Marca.
- Proszę wchodzić - rzekł szarmancko szatyn - zaprowadzę panie przed oblicze króla.
- Dziękujemy - odpowiedziały kobiety.

                    Zaproszone gestem, weszły do środka. W oczy z daleka rzucał się przepych, wykończeń pałacu. Z sufitu zwisały srebrne świeczniki. Na ścianach wisiały portrety przodków damy z królewskiego rodu. Pomiędzy nimi znajdowały się pejzaże. Za każdym oknem stała zbroja, rzeźba lub donica z kwiatami - obiekty te rytmicznie się powtarzały. 

                    Lokaj zaprowadził kobiety do jednej z komnat, znajdujących się za długim korytarzem. Była to mała sala. Większość miejsca w niej zajmował duży stół, a na krzesłach wokół niego siedziało sześć postaci. Pierwszą była młoda, na oko dwudziestokilkuletnia księżniczka. Ubrana w długą seledynową suknię, gładziła swoje blond włosy i patrzyła bystrymi, piwnymi oczyma na przybyszki. Obok niej siedział jej mąż Marc. Mężczyzna miał czarne włosy i takie same, bujne wąsy i krótko przystrzyżoną bródkę. Ubrany był w trójkolorowy strój, czerwono- żółto - niebieski. W dłoni trzymał buławę, z rubinem wbitym w sam jego czubek. Pozostałymi osobami było troje siwych wojskowych i piękna, młoda brunetka. Ubrana w bladoróżową suknię, która świetnie kontrastowała z czarnymi oczami, ukrytymi za okularami o takim samym kolorze oprawek. Jej spojrzeniu nie sposób było się oprzeć, było głębokie i intensywne.

- Królu, jaśnie pani - przemówił lokaj - panowie generałowie, panno Wiktorio... Przyprowadzam przed wasze oblicze trójkę uciekinierek. Skąd przybywają nie wiem - rzekł lekko zawstydzony - wiem, natomiast przed kim uciekają - tu zrobił pauzę - ściga je pułkownik van Nicolescu, służący braciom jaśnie pani - zakończył.
- Dziękujemy - odezwała się córka zmarłego monarchy - możesz odejść Igorze.

                    Lokaj skłonił się nisko i wyszedł, zamykając za sobą drzwi, a Tamara rzuciła okiem na leżącą na stole - przed mężem królewny - tarczę. Wygrawerowany na niej był wilk.  Z jakiegoś powodu wydał się jej optymistyczną wróżbą - przed zbliżającą się rozmową. Skojarzył się jej z pewnym bardzo bliskim przyjacielem - jedynym w tej krainie.

- Kim jesteście? - spytał mąż księżniczki.
- Ayumi i Akiko Namada oraz Tamara Tamao - Ayumi przedstawiła siebie i swoje towarzyszki.
- Dlaczego ściga was Nicolescu? - dopytał król.
- Przeprowadziłyśmy na niego nieudany zamach i musiałyśmy uciekać - wyjaśniła Akiko.
- To wy stoicie za zamachem w Dzikich Polach? - spytał jeden z wojskowych.
- Tak - odpowiedziała stanowczo Akiko - ja i siostra.
- Pomysł godny pochwały, lecz nie udany - stwierdził beznamiętnie drugi.
- Mniejsza z tym - wtrącił zniecierpliwiony pretendent do tronu - po której stronie stoicie?
- Żadnej - wyszeptała Tamara.
- Jeszcze żadnej - poprawiła ją Akiko.
- Dołączcie do mnie - powiedział Marc.
- Wybacz wasza miłość - zaczęła Ayumi - ale nie jesteśmy obywatelkami tego kraju. Ja i siostra pochodzimy z Ordy - wyjaśniła.
- To w niczym nie przeszkadza - zapewnił trzeci generał.
- Pomyślcie nad tym - dodała księżniczka.
- Jesteś z Twierdzy Dzikie Pola, tak? - spytał Marc Tamary.
- Taak - wybąkała
- Czy znasz wojownika znanego jako Len Tao?

                    Kobiety spojrzały na siebie. Oczy sióstr skierowały sie w źrenice młodszej przyjaciółki. Patrzyły tak chwilę, po czym Tamara skinęła głową. Bała się spojrzeć w oczy przyszłego - być może - monarchy.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

18. Partyzancka sława



Rozdział 18
Partyzancka sława

                    Pomysł dowódcy oddziału zszokował jego najbliższych współpracowników. Zarówno Babinescu jak i Linescu uważali za co najmniej szalony pomysł żeby wysyłać poufne informacje tak daleko - do kompletnie nie znanej nikomu w oddziale osobie. Próbowali rozgryźć co chodzi Lenowi po głowie, jednak nie potrafili wpaść na właściwy trop.

- Trzeba zapytać panicza wprost - powiedział Józef, po kilkudziesięciu minutach rozmyślania.

***

                    Twierdza Dzikie Pola, górowała na okolicznymi łąkami i polami. Jej okazały zarys zdawał się zamazany w porannej mgle. Na szczycie najwyższej baszty powiewały flaga Rumlandii oraz sztandary z herbami rodów - książęcego i van Nicolescu. Ciemne chmury nad twierdzą zwiastowały coś więcej niż zwykły deszcz... Każdy mieszkaniec wiedział, że niebawem wrogie wojska staną u bram. Wszyscy starali się zachowywać optymizm, lecz nie było to proste wobec klęsk wojsk książęcych.

                    Pułkownik Denis van Nicolescu stał się najbardziej nerwowym człowiekiem w królestwie - jak mówili o nim podwładni. Namiestnik twierdzy rozważał wysłanie wszystkich dostępnych sił na poszukiwania syna, który trafił do niewoli. Jak narazie wysłał tylko mały oddział pod dowództwem Lena Tao. Najbliżsi doradcy pukali się w czoło słysząc o tych planach, dodatkowo chwalili pomysł wysłania złotookiego młodzieńca z tą misją, gdyż jak uważali był on realnym zagrożeniem utrudnienia obrony zamku, podczas oblężenia. Pułkownik nie zważał na te słowo i zapowiedział wysłanie wszystkich dostępnych sił na poszukiwania. Żeby odwieść go od tych planów do twierdzy musiał przybyć sam generał van Abramescu - naczelny wódz armii książęcej.

                    Generał był starszym człowiekiem w wieku około 60 lat. Miał krótko przystrzyżone siwe włosy i bujne wąsy o tym samym kolorze. Twarz miał obficie pokrytą zmarszczkami, kilkoma mniejszymi bliznami i jedną dużą blizną, ciągnącą się od lewego ucha aż do podbródka - była to rana odniesiona w najbliższej przeszłości, podczas walk z siłami wojsk rodu van Danilesców.

- Pułkowniku nie może pan wysłać żadnych więcej żołnierzy na poszukiwania - powiedział spokojnie generał, na początek rozmowy.

                    Naczelny wódz przebywał z pułkownikiem w biurze tego ostatniego. Poza nimi w pomieszczeniu znajdował się również młody adiutant generała i troje halabardzistów, którzy nie opuszczali pułkownika od chwili zamachu na niego.

- Nie mogę, ale muszę - odpowiedział stanowczo pułkownik.
- Obawiam się, że nie musi pan tego robić i nie zrobi - zakomunikował van Abramescu - to jest rozkaz pułkowniku.
- Odmawiam wykonania rozkazu! - zaprotestował donośnym tonem van Nicolescu.
- Ehh - westchnął rozczarowany generał - wobec tego spróbujemy inaczej. Przedstawię panu kilka faktów, a potem pomyślimy co dalej, dobrze? - zaproponował.
- Tak jest...
- Wspaniale - ucieszył się siwy mężczyzna - niech mi pan powie ile obecnie mamy wojsk w twierdzy?
- 500 moich plus 200 ochotników i 100 przysłanych przez księcia - odrzekł pułkownik.
- Razem 800 ludzi - podsumował generał - to jest za mało żeby wybronić twierdzę, ale wystarczająco dużo by utrzymać opór przed nadciągnięciem księcia Filipa ze wsparciem. Wie pan co to oznacza?
- Że nie ma sensu bronić tej twierdzy - wypalił van Nicolescu - wobec tego musimy szukać mojego syna! - rozgorączkował się pułkownik, a pod jego blond włosom czupryną pojawiły się zaczerwienienia na czole i policzkach - od rozgorączkowania.
- Nie - zaprotestował generał - musimy wybronić twierdzę, bo ma strategiczną lokację. Przy skraju Czarnolasu, w pobliżu drogi łączącej Bukadam i Amstereszt - wyjaśnił - a to są wystarczające powody do obrony, nie wspomnę nawet o polach i potrzebach wyżywienia armii i ludności cywilnej podczas wojny. A ciężko będzie to zrobić bez mąki z okolicznych pól.
- Niby tak - zgodził się niechętnie pułkownik - ale może tak chociaż kilku ludzi wysłać?
- Nie - odpowiedział generał - ma pan utrzymać się w twierdzy do czasu nadejścia odsieczy - rozkazał - utrzymać się ze wszystkimi możliwymi żołnierzami, pułkowniku.
- Rozkaz generale - odrzekł niechętnie pan Denis.

***

                    Oddział dowodzony przez Lena bardzo dobrze czuł się w walce partyzanckiej z wojskami książęcymi i rodowymi. W tydzień rozbił w pył sześć patroli lekkiej jazdy oraz dziesięć posterunków przy obozach armii. Do niewoli wpadło im kilkunastu ludzi, jednak śmierć poniosło kilku ludzi podległych Lenowi.

                    Obecnie drużyna Tao podążała w stronę Centrdamu - dużego miasta uznającego władzę książąt. Len jechał na zdobycznym białym koniu, a jego wojowie podążali za nim piechotą w dwuszeregu. Nie było z nimi jeńców...

                    Jeńcy stanowili istotną przeszkodę w prowadzeniu walk partyzanckich. Nie było co z nimi zrobić i nie miał ich kto pilnować. Panicz Len - jak zwracali sie do niego żołnierze - spędził wiele bezsennych godzin na myśleniu co z nimi robić. Podczas ostatniego starcia z patrolem kawalerii więźniowie leżeli związani w lesie, a po bitwie zostali przeturlani w okolice pobliskiej wioski. Len udał się do niej w asyście Linescu i jeszcze jednego pikiniera.

                    Kiedy mężczyźni doszli do centrum wioski był już zmierzch. Wioska nie była duża. Całość stanowiło dwadzieścia chat ustawionych w kwadrat, którego centrum stanowił duży plac, z wybudowanym po środku niego małym, kamiennym budynkiem - siedzibą sołtysa - jak głosiła tabliczka.

                    Linescu zapukał - kołatką w kształcie rękojeści miecza - w drzwi. Po drugiej stronie dało sie słyszeć odgłosy krzątania i cichy tupot pary nóg, dążącej do drzwi.

- Witajcie panowie żołnierze - przywitał się starzec, będący sołtysem - w czym mogę pomóc?
- Potrzebujemy kilku rzeczy - wyjaśnił Linescu.

                    W drodze do wioski Len rozkazał mu rozmawiać - przynajmniej na początku - z sołtysem. Miało to spowodować, że w razie czego starzec uzna, że to Linescu jest dowódcą. W ramach tej manipulacji, Len stał teraz z prawej strony swojego podwładnego, a z jego drugiej strony stał pikinier.

- Dzień drogi stąd na północ jest miasto - odpowiedział sołtys - tam wam wszystko dadzą.
- Nie sądzę - odrzekł młodzieniec.
- Nas nie będziecie rabować podłe psy! - krzyknął sołtys - może i walczycie za naszych panów, ale nie będzie rabunków w tej wsi! Po moim trupie! -wrzeszczał.
- Nie chcemy was rabować - zaprotestował, ostrożnie Linescu - i nie służymy jak narazie nikomu - wyjaśnił.
- To panowie są z tej słynnej leśnej bandy?
- Jakiej bandy?
- Leśnej - wyjaśnił starzec, z uznaniem.
- Można i tak nas nazwać, a skąd sołtys wie o nas? - spytał Linescu.
- Panie, wy jesteście najsławniejszym oddziałem w okolicy, nawet książęce armie nie budzą we wsiach takiego respektu. O waszych czynach słyszałem od mojego przyjaciela sołtysa, u którego byliście kilka dni temu - odpowiedział sołtys - dla takich chłopaków znajdziemy co tylko chcecie, prócz dziewek, bo nie mamy ich we wsi, a żon nie oddamy - dokończył żartobliwie - proście o co chcecie?
- Potrzebujemy czegoś, w czym moglibyśmy przenosić zdobytą broń i inne takie - stwierdził Linescu - poza tym prowiant na dalszą drogę i... - tu się zawahał, spojrzał na Lena, a ten skinął głową na znak milczącej zgody - i nie mamy co zrobić z jeńcami - zakończył.
- hmm - zamyślił sie sołtys - zostańcie panowie do rana, a wtedy damy wam wody, jedzenia, jakieś kosze na broń, a jeńców przyprowadźcie tu, zamkniemy ich w piwnicy - wyrecytował niemal na bezdechu, z przejęciem słyszalnym w głosie.
- Wspaniale - ucieszył się Linescu - ty idź do obozu - zwrócił sie do pikiniera - i każ przyjść tu o świcie z całym dobytkiem i jeńcami.

                    Pikinier nie odpowiedział nic, zamiast tego spojrzał na Lena, ale ten nie wykonał żadnego gestu, nawet nie drgnął brwią, wobec czego żołnierz zasalutował w stronę panicza i Linescu. Po czym obrócił się i szybkim krokiem podążył w stronę obozu partyzantki.

                    Len ani żaden z jego żołnierzy nie dowierzyli w to jak znani stali się ostatnimi czasy. Mieli pozostać w złudzeniu o swojej anonimowości jeszcze przez pewien czas.

                    Rano sołtys dał obiecane zasoby i odebrał jeńców, których zamknął w piwnicy swojej kwatery. Ponadto zobowiązał się utrzymywać ich do czasu powrotu Linescu, którego nadal uważał za dowódcę.

- Można wiedzieć kiedy panowie wyruszają?
- Nie - odrzekł Linescu.
- Mimo to życzę panom powodzenia - zakończył sołtys.

                    Po wyjściu z wioski oddział udał się na zachód, chcąc uniknąć natknięcia się na większą gromadę, którejś z armii. Jadąc konno Len układał sobie w głowie plan, na kilka najbliższych dni. Często zastanawiał się czy dobrze zrobił opowiadając się po stronie, która nie wie o jego istnieniu...

- Paniczu? - Babinescu przerwał rozmyślania swojego wodza.
- Czego chcesz?
- Bo... - zaczął niemrawo Józef - bo my... to znaczy ja i Linescu myśleliśmy, dlaczego panicz zechciał dołączyć do tego trzeciego...
- Liczysz, że objaśnię ci to? - spytał z drwiną w głosie Tao.
- Tak - bąknął Józef.

                    Len nie odpowiedział od razu, zamiast tego spojrzał gdzieś w dal i myślał nad czymś gorączkowo. Jego wzrok stał się jakby nieobecny, chociaż sprawiał też wrażenie bardzo na czymś skupionego. Po chwili w złotych tęczówkach pojawił się błysk i Len przemówił:

- Van Danilescy i książęta mają tu już swoje armie, prawda? - spytał retorycznie - a ten cały Marc, nie ma nic w tych stronach. I to jest nasza szansa.
- Jaka szansa?
- Zobaczysz - odpowiedział Len, z jeszcze potężniejszym błyskiem w oku.

                    Drużyna kontynuowała marsz jeszcze przez cztery dni i noce, aż znalazła się blisko Zachodniej Twierdzy - która stanowiła obecnie miejsce granicy wpływów dwóch walczących w tym rejonie stron. Twierdza majaczyła daleko na linii horyzontu. Len myślał, że dojdą tu znacznie później - widocznie musiał przypadkiem skrócić drogę. Wobec tego zarządził przerwę.

- Linescu dopilnuj rozbijania obozu - rozkazał - wrócę za jakiś czas...

                    Podwładny nawet nie zadał sobie trudu zapytać, dokąd jedzie Len i kiedy dokładnie wróci, wiedział że nie ma to najmniejszego sensu, gdyż ten lubi chadzać własnymi ścieżkami - niczym kot - poza tym, i tak by nie ujawnił swoich planów.

                    Linescu zgodnie z rozkazem dopilnował rozbicia obozów, rozstawił warty i udał się do swojego namiotu. Po drodze myślać co takiego wymyślił jego dowódca i skąd ten nagły pomysł poparcia południowej strony walki o tron w Rumlandii. 

                    Tymczasem Len dojechał już kilka kilometrów na północ, gdzie natrafił na małą wioskę. Chciał do niej wjechać, lecz uprzedził go dźwięk trąbki i tupot stóp. Jak okazało się, gdy zobaczył biegnących przed wioskę ludzi - byli to chłopi. Uzbrojeni w widły i sierpy. Jako tak uzbrojeni nie mieli prawa zagrażać jakiejkolwiek jednostce wojskowej, lecz Tao przebywał tam sam. Nie wiedział czy chłopi przeprowadzają jakąś zbiórkę czy rozpoczynają za nim pościg, wobec czego stał i przyglądał się im z zainteresowaniem. Był to błąd.

                    Po minucie chłopi stali gromadą na skraju zabudowy wioski i po usłyszeniu kolejnego sygnału trąbki, ruszyli pędem na Lena. Ten patrzał zdecydowanie zbyt długo na ich poczynania i gdy ci byli już zdecydowanie zbyt blisko niego, pochwycił lejce i spróbował obrócić konia. Ten wykonał polecenie. Chłopak zmusił konia do biegu i ratował sie ucieczką. Szybko pokonywał kolejne metry, które powiększały dystans między nim, a wieśniakami. Zwolnił, gdy myślał, że już nic mu nie zagraża - był to juz drugi błąd w jego wykonaniu w tym dniu. Kiedy tylko koń zwolnił, dało się słyszeć świst powietrza i odgłos wbijania się metalu w ciało. Len nie czuł bólu, a więc to nie on oberwał. Spojrzał w dół. Koń biegł siłą rozpędu, lecz nieustanie zwalniał, Len zmuszał go b przyspieszał, jednak nie skutkowało to. Spojrzał jeszcze raz w dół, po grzbiecie jego rumaka ciekła krew. Z boku wystawały mu wbite widły. Zwierzę nie biegło już, tylko zataczało od prawej do lewej - szczęśliwie unikając drzew. Po kolejnym metrze rumak upadł martwy na ziemię.

                    W tym momencie sytuacja Lena stała się dramatyczna - za nim trwała pogoń wieśniaków, a do obozu było jeszcze daleko. Nie widział dla siebie ratunku. Spojrzał w tył. Pogoń była około stu metrów od niego i zbliżała się, choć coraz wolniej. Zmęczenie ewidentnie dawało się wieśniakom we znaki. 

                    Rozejrzał sie po okolicy. Krajobraz był typowy dla lasu, pełno drzew i nie widać niczego innego - prócz wrogich mieszkańców pobliskiej wsi. Wobec coraz bardziej rozpaczliwej sytuacji Tao szukał już tylko kryjówki - nic innego mu nie pozostało. Kilka metrów od siebie ujrzał stary, potężny i rozłożysty dąb. Wiedział, że to jego jedyna szansa. Podbiegł do drzewa i rozpoczął wspinaczkę. Gdy wreszcie udało mu się znaleźć fragment pnia, z którego mógł uchwycić, gałąź o odpowiedniej wytrzymałości by się podciągnąć, rozpadał się deszcz. Początkowo był to lekki deszczyk, który nie przeszkodził chłopakowi we wspinaczce, ale będąc już około trzech metrów nad ziemią poczuł, że coraz większe krople - coraz częściej - smagają jego ciało. Znacząco utrudniło to wspinaczkę, ale jednocześnie uniemożliwiło pościg w górę wieśniakom, którzy właśnie byli pod dębem, na którym znajdował się złotooki.

                    Chłopi okrążyli drzewo, tak by Len nie miał możliwości zmiany drzewa, a przy okazji mogli go widzieć z każdej strony. Każdy z nich coś wykrzykiwał i groził Lenowi tym co akurat miał pod ręką:

- Zejdź to skarzemy cię na śmierć w uczciwym procesie!
- I tak zginiesz!
- Odpowiesz nam za to!

                    W następstwie następnych krzyków Len nie dowiedział się za co odpowie chłopom. Czując, że jest poza zasięgiem ich oręża, zaczął oceniać na chłodno sytuacje.

                    Napastników było około 20, trudno było powiedzieć dokładnie z uwagi na hałas jaki wytwarzali i to, że nieustanie krążyli wokół drzewa. Co rusz, któryś z nich rzucał w górę widłami, jednak po kilku nie udanych próbach dali sobie z tym spokój, gdyż w padającym deszczu każdy nie trafiony rzut był dla nich zagrożeniem.

- Cisza! - wrzasnął jeden z chłopów.

                    Pozostali posłuchali go i wykonali polecenie.

- Kim jesteś? - zapytał.
- Jestem Len.
- Komu służysz?
- Nikomu.

                    Na to ostanie zebrani pod drzewem odpowiedzieli burzą pomruków i wymienili się uwagami z sąsiadami, mimo to nie zaprzestali krążenia wokół drzewa. Sposób w jaki okrążali drzewo przypominał stado wilków, które otacza ofiarę, okrąża, podchodzi coraz bliżej, aż w końcu atakuje i uśmierca.

- Z kim podróżujesz? - spytał  inny chłop, wznosząc w górę sierp.
- Z drużyną.
- Czyją?
- Moją.

                    Na to ostanie słowo znów odpowiedziała fala pomruków i dyskusji pomiędzy rolnikami, którzy rozmyślali co teraz zrobią.

- Odejdźcie stąd, a nie spalimy nie będziecie pierwszą wiochą, którą spalimy! - warknął Len, który wykorzystując nie uwagę napastników i słabnący deszcz, wspiął się jeszcze wyżej.

                    Przestraszeni groźbą chłopi, odsunęli się od niego o kilak kroków, lecz wciąż pozostawali nie dalej niż trzy metry od niego. Nie miał szans by uciec. Wobec tego czekał kilkadziesiąt minut na szczycie drzewa.

                    Po upływie tego czasu gdzieś daleko za drzewami ujrzał nie wyraźne czerwone plamki i błyski rodowych herbów wykutych na zbrojach podarowanych jego drużynie przez pułkownika van Nicolescu. Kiedy był w stanie rozpoznać poszczególne twarze swoich wojów, zszedł o jedną gałąź niżej - tak by żołnierze mogli go dostrzec i ryknął w ich stronę:

- Linescu prowadź atak!

                    Idący na przedzie gromady żołnierz, krzyknął do pozostałych coś czego Len nie usłyszał i wraz z towarzyszami broni popędził na chłopów. Ci ustawili się w zbitej kupie i czekali na atak. W momencie, gdy idący na odsiecz żołnierze Lena byli juz blisko dębu Len krzyknął:

- Stać! - po czym zwrócił się do chłopów - złożyć bronie chamy!

                    Wieśniacy posłusznie wykonali polecenie i stanęli ponownie ciasno przy sobie.

- Paniczu, musieliśmy zwijać obóz, bo w okolicy pojawiło się około stu żołnierzy - przemówił Babinescu - prosimy o wybaczenie.
- Dobrze zrobiliście - odpowiedział chłodno Tao.
- Co z nimi zrobić? - spytał jeden z pikinierów.

                    Nim Len zdążył odpowiedzieć, wśród chłopów wybuchł lament, który zakończyło dopiero uderzenie przez Lena w konary drzewa. Chłopi ucichli, a chłopak w spokoju i bez pośpiechu zszedł na ziemię. Wtedy odezwał się jeden z chłopów:

- Panie wybacz - po czym padł na kolana - my myśleliśmy, że pan jest z tych co nas napadają...

                    Dalsze wytłumaczenia zostały przerwane przez ruch ręką Lena. Chłop zamarł z przerażenia, Tao zwrócił się do swoich partyzantów:

- Oddać im broń i ustawić się w szyku bojowym.

                    Wojowie wykonali to niezbyt chętnie. Chłopi ze zdziwieniem w oczach patrzeli na Lena, a ten powiedział do nich bez emocji:

- Broń w dłonie i stajecie tak samo po drugiej stronie drzewa.

                    Ci ostatni wykonali to bez szemrania, jednak oddział złotookiego zareagował na to dziwnym szmerem.

- Cisza! - ryknął na nich Len - od północy idzie na nas wasza setka - wyjaśnił - są dość daleko i nie śpieszą się do nas - w tym momencie jego wargi wykrzywiły się w geście ironicznego uśmieszku - i dobrze robią, przygotujemy się na nich. Linescu - zwrócił się do podwładnego - wy na drzewa na lewo od dębu. Wieśniacy - powiedział w stronę chłopów - wy na drzewa po prawej i nie więcej niż jeden na drzewo. 

                    Po 20 minutach wszyscy mieli pozajmowane miejsca na odpowiednich drzewach - wyjątkiem był Len stojący nadal na ziemi.

- Na mój znak zeskoczycie na tamtą armię i pobijecie ich - zakomenderował i sam wspiął sie na ten sam dąb, który niedawno opuścił.

                    Czekali tak na drzewach na wroga około godziny, cały czas byli cicho - nikt nie śmiał sprzeciwić się Lenowi, który rozkazał być cicho. Po godzinie około setki ludzi, uzbrojonych w miecze, szable, halabardy i dwoje łuczników rozpoczęło przemarsz pod drzewami, na których byli.

- Skakać! - krzyknął Len.

                    W odpowiedzi około 40 mężczyzn spadło na rumlandzkich wojowników i rozgorzała bitwa na  śmierć i życie.

                    Len  nie miał czasu patrzeć co się dzieje z innymi z jego ekipy, gdyż sam spadł pomiędzy łuczników i kilku ludzi z szablami. Jednym cięciem zgładził łuczników i rozpoczął nie równy pojedynek z przeciwnikami uzbrojonymi w szable. Parował ataki od prawej i lewej, od czasu do czasu wyprowadzając kontrataki. Była to stosunkowo skuteczna taktyka. Jego rywale zdradzali braki w obyciu się z bronią, a on sam był wybitnym fechmistrzem, jeszcze z czasów życia w swoim świecie. Dodatkowo przeciwnicy byli wymęczeni przeszło godzinnym marszem wobec czego Len wkrótce pokonał ich. Teraz miał chwilę na złapanie tchu i rozejrzenie się w sytuacji. Jego ludzie i chłopi toczyli zwykle pojedynki jeden na dwóch, ale większość o dziwo wygrywali. Nie myśląc dłużej znalazł i sobie dwójkę nowych przeciwników. Walczył z nimi kilka minut. Ci byli już dużo lepsi niż ich poprzednicy, jednak brakowało im synchronizacji wobec czego nawzajem przeszkadzali sobie i przegapiali momenty, gdy mogli uśmiercić Lena lub chociaż rozbroić go. Skutkiem czego gdy ich szpady zderzyły się ze sobą Tao wykonał dwa małe ruchy ręką, a rywale padli na ziemię. 

                    Ponownie rozejrzał się w sytuacji, nie było zbyt dobrze. Mimo iż sam pokonał około dziesięciu ludzi, jego drużyna była zepchnięta do defensywy, a on sam został odgrodzony od nich trojgiem mieczników. Ich uzbrojenie - miecze i grube tarcze zdradzały, że walka z nimi to nie przelewki. Na szczęście cała trójka zerkała na oddział Lena, dzięki czemu stała tyłem do niego samego. Spojrzał za siebie - nie było tam nikogo zdolnego do walki z nim - sami ranni i pobici. Korzystając z okazji szukał słabej strony w uzbrojeniu wrogich mieczników i... I znalazł je. Zbroje, w jakie ubrani byli miecznicy wydały sie Lenowi najdziwniejszymi jakie w życiu widział - opancerzenie sięgało od ramion do kolan - poniżej były tylko niskie buty i skrawek spodni. Musiał to wykorzystać. Trzy precyzyjne dźgnięcia i miecznicy zwijali się z bólu i porzucając miecze i tarcze starali się zatamować krwawienie z łydek. Len zachował zimną krew i ogłuszył ich uderzeniem rękojeścią. Teraz mógł dołączyć do swojej drużyny, ale nie zrobił tego. Przeciwnicy poddali się. 

                    Zszokowani napaścią z drzewa, nie w pełni wyszkoleni gonili małą bandę żołnierzy chcąc zmazać plamę po ostatniej porażce. Zamiast zrehabilitować się we własnych oczach,  ponieśli druzgocącą klęskę. Dali się wziąć do niewoli ponad dwukrotnie mniejszemu oddziałowi. 

                    Tao zarządził rozbrojenie jeńców i odebranie im zbroi i pancerzy. Następnie nakazał części chłopów udać się do wioski po sznury do skrepowania rąk jeńców. Drugiej części dało sznury, które jego kompania otrzymała w jednej z wiosek. Linescu i dwóch halabardników miało dopilnować wiązania więźniów. Reszta oddziału miała policzyć straty -własne i wroga.

                    Kilka godzin później prowadził do pobliskiej wioski całą kompanię. Wciąż był oszołomiony statystykami bitwy. Z jego oddziału pozostało aż - lub tyko - dziesięć wojów. Z sojuszniczych chłopów na 20 przeżyło zaledwie pięciu. Miał za to dziesięcioro nowych żołnierzy, którzy pod przysięgą dołączyli do niego i aż 27 jeńców. Do tego dochodziło zdobyte wyposażenie.  Jak dowiedział się po otrzymaniu raportu o własnych stratach, połowa wrogów zginęła, a reszta uciekła do lasu, kiedy tylko usłyszała "skakać".

                    Dzięki temu zwycięstwu oddział Lena okrył się prawdziwą sławą. O potyczce w lesie pod Zachodnią Twierdzą, po kilku tygodniach bardowie zaczną śpiewać piosenki, a ludzie będą opowiadać swoim sąsiadom i dyskutować o tej wspaniałej wiktorii jeszcze długie miesiące.